Выбрать главу

— Mamo! — ozwała się jękliwym głosem — jak tu dziś zimno! Rozpal ogień na kominku!

Za całą odpowiedź Marta schyliła się, wzięła dziewczynkę w objęcia, przycisnęła mocno do piersi drobne jej ciałko, do czoła jej przylgnęła ustami i tak została przez chwilę nieruchoma… Nagle powstała, ściślej owinęła Jancię wełnianym szalem, posadziła ją na niskim stołeczku, przyklękła przed nią, uśmiechnęła się, pocałowała ją w blade usteczka i zupełnie prawie swobodnym głosem rzekła:

— Jeżeli Jancia spokojnie bawić się będzie swoją lalką, jutro lub pojutrze skończę robotę, drewek kupię i rozpalę dla Janci taki śliczny, ciepły ogień.

Czy dobrze, Janciu? czy dobrze, moje dziecko kochane?

Uśmiechnęła się mówiąc to i rozgrzewała w swych dłoniach zziębnięte ręce dziewczynki. Jancia uśmiechnęła się także, usta jej dwoma pocałunkami zamknęły na chwilę wpatrzone w nią oczy matki, sięgnęła po lalkę swoją, po parę drobnych drewnianych zabawek i przestała patrzeć w okopconą, pustą i chłodem wiejącą głębię komina. Cisza zupełna panowała znowu w izbie,

Marta siedziała za stołem i przyglądała się robocie wybornego rysownika.

Teraz zwyciężone i odepchnięte rozkazem woli wspomnienia i żale legły na dnie jej piersi, nie umarłe, lecz milczące, twarz jej wyrażała spokojne skupienie wszystkich władz umysłu i tylko oczy jaśniały żywym połyskiem zapału, z jakim przystępowała do tej nowej próby sił swych i uzdolnień. Teraz nie w pomyśle już artysty, nie w rzewnej uczuciowości i poetyczności obrazka zatonęła uwaga Marty, ale w technice wykonania, w tej technice, która, biegła w znawstwie, bogata w środki, sięgała do gruntu istoty sztuki i zarazem z lekkością ptaszęcego pióra ślizgała się po jej powierzchni, małymi sposobami tworzyła rzeczy piękne, wcielała pomysł w każdą, by najsubtelniejszą linijkę, posługiwać się umiała każdą cząstką płaskiej powierzchni, którą dowolnie jakby orzucała smugami świateł i cieniów. Marta nie rysowała nigdy z natury, ale kopiowała niegdyś małe krajobrazy, drzewa, kwiaty, twarze ludzkie.

Doskonałość więc leżącego przed nią rysunku zachwyciła ją, ale nie zniechęciła.

«Nie jestem zapewne taką artystką jak ten, który narysował ten śliczny obrazek — myślała — ale skopiować robotę czyjąś potrafię chyba… potrafić muszę.»

Myśląc tak, otworzyła podługowate pudełko, w którym mieściły się przyrządy do rysowania. Maria Rudzińska, wiedziona dobrocią serca i delikatnością uczuć, odgadła nową potrzebę, w jakiej znajdzie się uboga kobieta, i wręczyła jej to pudełko wraz ze wzorem, z którego kopia wykonaną być miała.

Ołówek Marty posuwał się po gładkim papierze; czuła, że ręka jej była lekką, że myśl jej spajała się ściśle z myślą artysty, że oko jej dostrzegało bez trudności najzawikłańsze zgięcia linii, najsubtelniejsze różnice i przelewania się świateł z cieniami. Serce jej uderzało coraz silniej i radośniej, oddech stawał się coraz łatwiejszym, rumieniec wstępował na blade policzki, oczy rozpłomieniały się pogodą i płonęły zapałem. Pocieszycielka strapionych, towarzyszka samotnych, piastunka burzami życia miotanych, praca, wstąpiła na ubogie poddasze i przywiodła ze sobą — spokój. Daremnie promień słońca pieszczący z rana nagie ściany izby zniknął za wysokimi dachami domostw, daremnie wielkie miasto toczyło w dole głuche swe, tajemnicze, nieustanne gwary, Marta nie widziała nic i nic nie słyszała.

Podnosiła czasem oczy od roboty, aby popatrzeć na cicho w kacie izby bawiące się dziecię, przemawiała doń słów parę i znowu pogrążała się w swym zajęciu. Niekiedy brwi jej zsuwały się, wyraz głębokiego namysłu osiadał na czole. Trudności i zagadnienia sztuki zjawiały się wtedy przed nią i stawiły jej twarde, urągliwe czoło. Ale ona łamała się z nimi i zdawało się jej, że przełamywała je szczęśliwie. Gdy podnosiła głowę i przypatrywała się swej robocie, miała uśmiech na ustach, który znikał, gdy porównywać ją zaczynała z robotą mistrza. W umyśle jej rodziły się znać wątpliwości i obawy, ale ona usuwała je od siebie jak coś zbyt natrętnego, zbyt dla niej ciężkiego, dla serca dolegliwego. Pracowała z wielkim skupieniem umysłu, z niezmiernym wytężeniem woli, z porywającym zapałem wyobraźni rozkochanej w przedmiocie swej pracy; pracowała z całego rozumu, z całej duszy i z całych sił swoich i przestała pracować wtedy dopiero, gdy do izby napływać poczęły pierwsze cienie wieczornego zmroku. Wtedy zawołała do siebie Jancię, posadziła ją na kolanach i patrząc w dziecięcą twarzyczkę, uśmiechnęła się do niej znowu.

Ale teraz uśmiech jej był innym niż z rana, nie wymuszonym przemocą na ściśniętym boleścią sercu, nie sprzeczający się z posępnym wyrazem oczu.

Wykwitł on sam przez się i bez wysiłku z piersi młodej matki, ukojonej pracą, rozgrzanej nadzieją.

Marta opowiadała małej córeczce swej jedną z owych bajek, których treść upleciona ze zjawisk cudownych, z barw tęczowych, ze śpiewów ptaszęcych i skrzydeł anielskich tak bardzo pochłania umysły i zachwyca wyobraźnie dziecięce; ale gdy usta jej snuły dla biednego, uczty podobnej od dawna spragnionego uszka długie nici fantastycznych opowieści, głowę jej napełniała myśl jedna, powtarzająca się wciąż niby przygrywka mieszcząca w sobie temat pieśni życia: «Gdybym potrafiła… jeżeli potrafię… jeżeli umiem!…»

«Czy potrafiłam? czy umiem?» — myślała Marta w parę dni potem wstępując na wschody mieszkania Rudzińskich.

Wewnętrzne pytania te młodej kobiety nie otrzymały tym razem stanowczej odpowiedzi. Wkrótce jednak nastąpić ona miała; dzień jutrzejszy bowiem był dniem przeznaczonym na sesję redakcyjną, na której ludzie kompetentni wydać mieli sąd o mierze artystycznych uzdolnień Marty i wartości dokonanej przez nią roboty.

— Przyjdź pani pojutrze z rana — rzekła Maria Rudzińska. — Mąż mój przyniesie dla niej z jutrzejszej sesji pewną już wiadomość.

Marta przybyła w oznaczonej porze. Właścicielka ładnego saloniku spotkała ją ze zwykłą uprzejmością i ukazała jej fotel stojący przy stole, na którym leżała przed dwoma dniami ukończona robota Marty i przy którym siedział mężczyzna średniego wieku, z twarzą rozumną, szlachetną i łagodną.

Był to Adam Rudziński; powstał na powitanie Marty, z pełnym uszanowania ruchem podał jej rękę, a gdy usiadła, usiadł także, spuścił oczy i milczał chwilę.

Maria usunęła się w głąb salonu i widocznie zasmuconą twarz oparłszy na ręku siedziała też ze spuszczonymi oczami w milczeniu. Przez kilkanaście sekund ciężka cisza panowała w salonie. Każdej z trzech obecnych osób pierwsze słowo mającej toczyć się rozmowy trudnym znać było do wymówienia.

Adam Rudziński pierwszy przerwał milczenie.

— Smutno mi bardzo — rzekł — iż jestem posłem przynoszącym pani niezbyt zapewne miłe wiadomości. Nie było przecież w mocy mojej uczynić je innymi, niż są…

Umilkł i patrzał na Martę oczami, w których malowała się szlachetna otwartość połączona ze szczerym współczuciem. Przerwał na chwilę mowę swoją dlatego może, aby dać czas młodej kobiecie do zebrania sił, do przygotowania się na przyjęcie ciosu, który miał ją spotkać. Marta zbladła trochę i spuściła nagle oczy, ze skupioną uwagą wpatrzone dotąd w twarz przemawiającego do niej mężczyzny. Z ust jej nie wyszedł przecież wykrzyk żaden ani z piersi westchnienie. Adam Rudziński z postawy i wyrazu twarzy młodej kobiety odgadł, że umiała powściągać się i mogła być mężną. Po chwili tedy mówił dalej: