— Łóżeczko moje, mamo! — zawołała dziewczynka — ludzie ci i łóżeczko moje zabierają, i tę kołderkę, którąś mi sama zrobiła! Ja nie chcę, aby oni to zabierali!
Odbierz, mamo, od nich łóżeczko moje i kołderkę.
Za całą odpowiedź kobieta przycisnęła silniej do kolan głowę płaczącego dziecka, oczy jej czarne, piękne, zapadłe nieco, suche były znowu, blade, delikatne usta zwarte i milczące.
Ładne dziecięce łóżeczko owo było już ostatnim z wyniesionych sprzętów.
Otworzono na oścież bramę, wozy naładowane sprzętami wjechały w ładną ulicę, za nimi odeszli tragarze niosąc na barkach resztę ciężarów, a zza szyb kilku sąsiednich okien poznikały głowy ludzkie, ciekawie dotąd na dziedziniec wyglądające.
Ze wschodów zstąpiła młoda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stanęła przed kobietą w żałobie.
— Pani — rzekła — załatwiłam już wszystko… zapłaciłam, komu było potrzeba… oto jest reszta pieniędzy…
Mówiąc to młoda dziewczyna podawała kobiecie w żałobie mały zwój asygnat.
Kobieta zwolna zwróciła twarz ku niej.
— Dziękuję ci, Zosiu — rzekła cicho — byłaś dla mnie bardzo dobrą.
— Pani to byłaś zawsze dobrą dla mnie — zawołała dziewczyna — służyłam u pani cztery lata i nigdzie nie było mi i nie będzie już lepiej jak u pani.
Rzekłszy to przeciągnęła po oczach zwilżonych łzami rękę, na której znaczne były ślady igły i żelazka, ale kobieta pochwyciła rękę tę zgrubiałą i uścisnęła ją silnie w swych białych drobnych dłoniach.
— A teraz, Zosiu — rzekła — bądź zdrowa…
— Ja panią odwiozę do nowego mieszkania — zawołała dziewczyna — zaraz zawołam dorożki.
W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dziecię wysiadały z dorożki przed jedną z kamienic przy ulicy Piwnej stojących.
Kamienica to była wąska od frontu, ale wysoka, trzypiętrowa, pozór miała stary i dość smutny.
Mała Jancia szeroko otwartymi oczami patrzyła na ściany i okna budowy.
— Mamo, czy tu mieszkać będziemy?
— Tu, moje dziecko — cichym zawsze głosem odparła kobieta w żałobie i zwróciła się do stojącego w bramie stróża:
— Proszę pana o klucz do mieszkania, które dwa dni temu najęłam.
— A! na facjatce zapewne — odparł stróż i dodał: — Niech pani idzie na górę, otworzę zaraz.
Z małego kwadratowego podwórka, z dwóch stron otoczonego ślepym murem ceglastej barwy, a z dwóch innych starymi, drewnianymi drwalniami i spichrzami, kobiety i dziecię weszły na wschody wąskie, ciemne i brudne.
Młoda dziewczyna wzięła dziecię w objęcia i poszła przodem, kobieta w żałobie zwolna postępowała za nią.
Izba, której drzwi stróż otworzył, była dość obszerna, ale niska i ciemna, jedno niewielkie okienko, otwierające się nad dachem, źle ją oświetlało, sufit, pochylający się z góry na dół w ukośnej linii, zdawał się uciskać ściany, od których wiał wilgotny zapach wapna, jakim świeżo je znać pobielono.
W kącie obok pieca z prostej cegły był tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedną ze ścian stała niewielka szafka, dalej jeszcze łóżko bez poręczy, kanapka podartym perkalem obita, stół na czarny kolor umalowany i kilka żółtych krzesełek ze słomianą siatką, w części porwaną i wklęsłą.
Kobieta w żałobie zatrzymała się chwilę na progu, orzuciła izbę powolnym spojrzeniem, po czym postąpiwszy kilka kroków opuściła się na kanapkę.
Dziecię stanęło przy matce i nieruchome, blade wodziło dokoła oczami, w których malowały się zdziwienie i przestrach.
Młoda dziewczyna odprawiła dorożkarza, który wniósł do izby dwa małe tłomoczki, i krzątać się zaczęła koło uporządkowania rzeczy z tłomoczków wyjętych.
Nie było ich wiele, porządkowanie więc trwało krótko. Dziewczyna, nie zdejmując okrycia i kapelusza, ułożyła w jednym z tłomoczków parę sukienek dziecinnych i troszkę bielizny, drugi wypróżniony usunęła w kąt izby, łóżko zasłała dwoma poduszkami i wełnianą kołdrą, u okna zawiesiła białą firankę, w szafie ustawiła kilka talerzy i garnuszków, dzbanek gliniany do wody, takąż miednicę, mosiężny lichtarz i mały samowarek. Uczyniwszy to wszystko wzięła jeszcze zza pieca wiązkę drewek i rozpaliła na kominie wesoły ogień.
— Ot, tak — rzekła powstając z klęczek i twarz zarumienioną od rozdmuchiwania płomienia zwracając ku nieruchomej kobiecie — rozpaliłam ogień i zaraz tu będzie pani cieplej i widniej. Drzewo na opał — mówiła dalej — znajdzie pani za piecem, będzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna w tłomoku, naczynia kuchenne i kredensowe w szafie, świeca wprawiona w lichtarz także w szafie.
Mówiąc to poczciwa sługa zdobywała się widocznie na ton wesoły, ale uśmiech zsuwał się z ust jej, a oczy napływały łzami.
— A teraz — rzekła ciszej, składając ręce — a teraz, pani moja, trzeba mi już iść! Kobieta w żałobie podniosła głowę.
— Trzeba ci już iść, Zosiu — powtórzyła — to prawda — dodała rzucając spojrzenie za okno — zmierzchać już zaczyna… będzie ci straszno iść wieczorem przez miasto.
— O, nie to, droga pani! — zawołała dziewczyna — ja dla pani poszłabym w noc najciemniejszą na koniec świata… ale… nowi moi państwo jutro bardzo rano wyjeżdżają z Warszawy i kazali mi przyjść przed zmrokiem. Muszę iść, bo będę im dziś jeszcze potrzebną…
Przy ostatnich wyrazach młoda służąca schyliła się i ująwszy białą rękę kobiety chciała podnieść ją do ust. Ale kobieta podniosła się nagle i oba ramiona zarzuciła na szyję dziewczyny. Obie płakały, dziecię rozpłakało się także i obiema rączkami pochwyciło sukienne okrycie służącej.
— Nie idź, Zosiu! — wołała Jancia — nie idź! tu tak straszno jakoś, tak smutno!
Dziewczyna całowała dawną panią swoją w ramiona i w ręce, przyciskała do piersi płaczące dziecię.
— Muszę, muszę iść! — powtarzała łkając — mam biedną matkę i małe siostry, muszę dla nich pracować…
Kobieta w żałobie podniosła twarz bladą i wyprostowała wiotką kibić.
— I ja także, Zosiu, pracować będę — wyrzekła głosem pewniejszym niż ten, którym przemawiała dotąd — i ja mam dziecię, na które pracować powinnam…
— Niech Pan Bóg cię nie opuszcza i błogosławi, dobra, droga pani moja! — zawołała młoda służąca i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki i zapłakaną twarzyczkę dziecka, nie oglądając się, wybiegła z izby.
Po wyjściu dziewczyny zrobiła się w izbie wielka cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia palącego się na kominie i gwarem ulicy głucho i niewyraźnie dochodzącym na wysokie poddasze. Kobieta w żałobie siedziała na kanapce, dziecko płakało zrazu, potem przytuliło się do piersi matki, ucichło i zmęczone usnęło. Kobieta wsparła głowę na dłoni, ramieniem opasała drobną kibić śpiącego na kolanach jej dziecięcia i nieruchomymi oczami wpatrzyła się w migotliwy blask płomienia. Z odejściem wiernej i przywiązanej sługi odeszła od niej ostatnia twarz ludzka, która była świadkiem jej przeszłości, ostatnia podpora, pozostała jej po zniknięciu wszystkiego, co wprzódy służyło jej wsparciem, pomocą i usługą. Pozostała teraz sama, oddana na moc losu, trudy samotnej doli, siłę własnych dłoni i głowy, a z nią razem była tylko ta mała, słaba istotka, która mogła tylko przy piersi jej szukać spoczynku, od ust żądać pieszczoty, z dłoni jej wyglądać pożywienia. Dom jej, niegdyś urządzony dla niej kochającą ręką męża, opuszczony przez nią, przyjmował teraz w ściany nowych mieszkańców; dobry, ukochany człowiek, który dotąd otaczał ją miłością i dostatkiem, od kilku dni spoczywał w mogile…
Wszystko minęło… miłość, dostatek, spokój i pogoda życia, a jedynym śladem znikłej jak sen przeszłości były dla nieszczęśliwej kobiety bolesne wspomnienia i to blade, wątłe dziecię, które teraz, otworzywszy oczy ze snu chwilowego, zarzuciło jej rączęta na szyję i drobne usteczka przyciskając do jej twarzy szepnęło: