— Jałmużna! — szepnęła — jałmużna! — i razem z tym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkanie wstrząsnęły jej piersią. Nagle zaczęła biec szybko w stronę, w którą poszła Maria. Fala przechodniów, płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywała przed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrudniała gonitwę.
Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcającą w przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącą Marię.
— Pani! — zawołała.
Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go, zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.
Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowała się ku Świętojerskiej ulicy z zamiarem zapewne zwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upokorzenia piętnował jej czoło. Krok jej, szybki zrazu i gorączkowy, po chwili jednak stawał się coraz powolniejszym i mniej pewnym. Czy wzruszenia moralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym, zachwiały jej fizyczną siłę? Czy może ogarniał ją namysł jakiś głęboki, jakieś wahanie się wewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięła była przed chwilą? Ściskała w dłoni delikatną kopertę, w której szeleściło parę wartościowych papierków, na rogu ulicy
Świętojerskiej stanęła. Stanęła i przez chwilę pozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, z twarzą bladą i pochyloną nisko. Nagle zwróciła się w inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.
Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką, rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej. Młoda i zdrowa, niczym jeszcze nie sterana i nie znużona, łaknąca pracy wszystkimi siłami i pożądaniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę. Nie przyjęłaby jej może, uczucie godności osobistej nie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy, gdyby była samą na świecie. Ale u szczytu wysokiej kamienicy, pomiędzy czterema nagimi ścianami dziecię jej drżało od zimna, tęsknymi oczami spoglądało w okopconą głębię pustego komina, bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków, chorobliwą szczupłością drobnego ciałka wzywało obfitszego pożywienia…
I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzo ważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała sobie może dokładnej sprawy. Był to dzień, w którym po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, ą więc skosztowała lego chleba, który, gorzki dla starców i kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dla młodych i zdrowych.
Tego wieczora w izbie na poddaszu palił się na kominie wesoły ogień, przy stole nad talerzem pełnym rosołu siedziała Jancia. Po raz pierwszy od dawna dziecię to doświadczało przyjemnego poczucia ciepła i zajadało ze smakiem starannie sporządzoną, posilną potrawę. Toteż duże czarne oczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozłoconą promieniem głębię komina, to na leżącą obok talerza krajankę chleba powleczoną warstewką masła, a usta nie zamykały się ani na chwilę. Marta siedziała przed ogniem w postawie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwonawym tle płomienia surowy był i zamyślony.
Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwi zbiegły się i utworzyły pośród białego czoła głęboką bruzdę.
Przed nią, zawieszona w pustej przestrzeni, stała postać kobieca ze śmiertelną trwogą na twarzy, z rumieńcem wstydu na czole, z załamanymi rękami. Postać ta była własną jej postacią odbitą w zwierciadle jej wyobraźni.
«Tyżeś to jest — mówiła w myśli Marta do zjawiska wyłonionego z własnego jej ducha — tyżeś to jest tą samą kobietą, która rak pięknie przyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracować będzie, że wytrwałością, energią drogę sobie pomiędzy ludźmi utoruje i miejsce pod słońcem zdobędzie. Cóżeś od chwili owych bohaterskich postanowień uczyniła? Jak spełniłaś obietnicę w głębinach ducha daną drogim cieniom ojca tego dziecięcia?»
Postać niewieścia zakołysała się w przestrzeni na wzór gałęzi wiotkiej, miotanej wichrami; za całą odpowiedź silniej załamała dłonie i drżącymi usty szepnęła:
— Nie potrafiłam! nie umiem!
«O niedołężna istoto! — zawołała w myśli Marta — jesteśże godną nosić nazwę człowieka, skoro głowa twa tak bezmyślna, że nie wie dobrze, co sądzić o sobie samej, ręce tak słabe, że nie zdołają osłonić opieką jednej drobnej, biednej główki dziecięcej! Za cóż więc ludzie szanowali cię kiedyś? Możeszże teraz szanować samą siebie?»
Zawieszona w przestrzeni postać kobieca rozplotła dłonie i zakryła nimi twarz swą, która schyliła się nisko.
Z suchych dotąd oczu Marty łzy potoczyły się gorącym strumieniem i bujnymi kroplami przeciekały przez palce którymi sobie twarz przysłoniła.
— Ty płaczesz, mamo! — zawołała mała Jancia i zerwała się z krzesła.
Stanęła przed matką, oczami wpółzdziwionymi, wpółrozżalonymi patrzała na nią chwilę, aż nagle osunęła się na ziemię drobnymi ramionami objęła jej kolana i pocałunkami okrywać zaczęła nogi jej i ręce. Marta odjęła dłonie od twarzy i kilka sekund siedziała jak skamieniała. Słodkie pocałunki ust dziecięcych paliły ją jak ślizgające się po ciele węże zgryzoty; gorąca miłość tej drobnej, u kolan jej klęczącej istotki rozrywała jej serce i na torturach rozciągała sumienie…
Pochyliła się, wzięła dziecię w objęcia, po kilka razy przycisnęła usta do czoła jej policzków, potem zerwała się z siedzenia, poskoczyła ku oknu i upadaiąc na kolana wzrok i ręce podniosła ku kawałkowi nieba, którego tło ciemne i głębokie błyszczało gwiazdami.
— Boże! — zawołała głośno prawie — daj mi miejsce na ziemi! małe, biedne choćby miejsce, ale na którym pomieścić bym się mogła wraz z dzieckiem moim! Nie pozwól, abym omdlała i bezsilna po raz drugi jeszcze przyjąć musiała jałmużnę, abym nie spełniła macierzyńskiego obowiązku, utraciła spokój sumienia i szacunek dla samej siebie.
Zaiste! prośby, które kobieta ta zanosiła do nieba, niedorzecznie, niesprawiedliwie wymagającymi były, nieprawdaż, czytelnicy? Nie żądała ona wprawdzie zasiadać na ministerialnym krześle ani imienia swego głosić po świecie stugębną sławą, ani w wyuzdanej swobodzie używać zabronionych rozkoszy, ale pragnęła żyć i jedynej istocie, którą kochała na ziemi, życie kawałkiem chleba podtrzymać, pragnęła uniknąć doli żebraczej i móc przed samą sobą wstydem nie płonąć… Jakże ambitną była, zazdrosną, pożądliwą i w pożądaniach swych rozuzdaną! nieprawdaż?
Zwyciężyła siebie znowu, zgnębiła i do milczenia zmusiła szarpiące ją wstyd, żal, trwogę; powstała z klęczek ze spokojną twarzą, rozpłakaną dziewczynkę wzięła na swe kolana i cichym, łagodnym głosem opowiadać zaczęła ulubioną jej bajeczkę. Posiadała ona w sobie widocznie sporą sumę sił ducha i woli. Miałyżby siły te pozostać dla niej bez użytku, posługiwać jej tylko w walkach uczuć, a giąć się kornie i upadać bezwładnie pod wrogą mocą niedołężności głowy i rak, uciążliwości otaczających ją żywiołów zewnętrznych?
Przez całą długą noc zimową Marta nie zamykającymi się ani na chwilę oczami patrzała w ciemność zalegającą izbę, machinalnie ścigała uchem spokojny oddech śpiącego obok niej dziecka i myślała nad tym, co jej jutro czynić wypada.
Nazajutrz około południa kobieta w żałobie wchodziła do niezbyt wielkiego, lecz bardzo wytwornego magazynu, za którego oknami zwieszały się bufiaste kobiece suknie i na kształt roju motylów najrozliczniejszymi barwami migotały zgrabne kapelusiki i malutkie czepeczki. Był to magazyn, w którym niegdyś Marta zaopatrywała się zwyczajnie w przedmioty do stroju potrzebne.
Na odgłos dzwonka, który zakołysał się u drzwi, z przyległego pokoju wyszła kobieta młoda jeszcze, z piękną kibicią i bardzo przyjemną twarzą. Spojrzawszy na Martę uśmiechnęła się i ukłoniła bardzo uprzejmie. Znać poznała dawną swą klientkę i widziała ją znowu u siebie z przyjemnością.