— Znalazł się jednak! — zawołała Marta i odetchnęła głęboko, jakby z piersi jej zsunął się tłoczący jakiś ciężar. Gdy słuchała historii biednej, nieznanej dziewczyny, zdawało się jej, że ktoś opowiada dzieje kilku ostatnich przez nią samą przeżytych miesięcy. Podobieństwo smutnej doli tej do własnego jej losu budziło w niej palące współczucie i ciekawość. Klara przecież milczała chwilę. Po namyśle dopiero i lekkim jakby wahaniu się nieśmiałym trochę głosem zaczęła mówić:
— Kiedy pani wyszła z naszego magazynu, starałam się ją dopędzić na ulicy…
Na szczęście jest to pora, w której co dzień idę do domu na dwie godziny aby obiad zjeść i matce w uporządkowaniu kuchni dopomóc, potem wracam znowu na pięć godzin do magazynu… Oto? wybiegłam za panią, aby pani powiedzieć, że jeżeli… jeżelibyś pani wypadkiem… w takim samym znajdowała się położeniu, w jakim dwa miesiące temu była moja biedna Emilka, to może… może byś pani zgodziła się pracować tam, gdzie ona teraz pracuje…
Nieśmiałość, z jaką słowa te wymówionymi były, uprzedzała już z góry, że zawierająca się w nich propozycja nie była arcyświetną. Ale Marta szybko i jakby z długiego snu zbudzona pochwyciła rękę szwaczki.
— Panno Klaro — zawołała — mów pani, mów prędzej, na wszystko zgodzę się, na wszystko w świecie! jestem przywiedziona do ostateczności.
Głos jej, gdy mówiła stłumiony był i drżący, dłoń z konwulsyjną niemal siłą ściskała rękę szwaczki.
— Ach, mój Boże! — zawołała z kolei panna Klara — jakże to szczęśliwie, że mi ta myśl przyszła do głowy, skoro pani w takim przykrym zostajesz położeniu, a jeszcze z dzieckiem… z tym ślicznym aniołkiem, z którym pani pozwalałaś mi czasem bawić się, kiedy odnosiłam suknie jej na Graniczną ulicę.
Chociaż znowu doprawdy… niezazdrosny to los tych kobiet, które u Szwejcowej pracują…
— Któż to jest ta Szwejcowa? gdzie mieszka? czym zajmuje się? — pytała Marta z gorączkową ciekawością i niepokojem.
— Szwejcowa, pani, ma przy ulicy Freta zakład szycia, w którym sporządzają, najrozmaitszą bieliznę. Ale to dziwny zakład, doprawdy, obszerny i bardzo nawet zamożny, pracuje w nim około dwudziestu kobiet, a ani jednej nie ma maszyny. Od sześciu z górą lat we wszystkich szwalniach i magazynach nie szyją inaczej jak na maszynach, ale Szwejcowa nie kupiła ani jednej, krojem zajmuje się sama z córką, a do szycia przyjmuje takie tylko robotnice, które na maszynie szyć nie umieją, a roboty na gwałt potrzebują… toteż płaci im, płaci… aż wstyd i jak o tej zapłacie mówić…
— Wszystko to nie zmienia postanowienia mego, panno Klaro — przerwała żywo Marta — ja także, tak jak cioteczna siostra twoja nic dobrze nie umiem i muszę iść tam, gdzie wymagają najmniej.
— I dają najmniej — ze smutkiem dokończyła Klara. — Zapewne — mówiła dalej — lepiej przecież mieć coś jak nic. Skoro więc pani życzy sobie tego, mogę panią zaprowadzić do Szwejcowej.
— Daj mi pani tylko dokładny adres, pójdę sama. Wszak nie masz wiele czasu do stracenia.
— Nie, pójdę z panią; spóźnię się tylko na obiad, ale to nic nie szkodzi; matka moja nie będzie niespokojną o mnie, bo zdarza się czasem, ze zatrzymują mię w magazynie dłużej niż zwykle, gdy pilna jest robota. Zresztą i Emilki dawno już nie widziałam, pójdziemy razem.
Marta nowym uściskiem ręki podziękowała poczciwej szwaczce i obie kobiety poszły drogą prowadzącą ku ulicy Freta. Po drodze Klara mówiła do
Marty:
— Szwejcowa jest kobietą niemłodą i różnie ludzie o przeszłości jej opowiadają.
Założyła szwalnię lat temu już ze dwadzieścia, ale nieszczególnie jej szło, dopóki maszyn do szycia nie było. Odkąd zaczęto szyć na maszynach,
Szwejcowa wzbogaciła się. Może to komu wydać się dziwnym, a jednak tak jest. Słyszałam, jak pani N. rozmawiając z panną Bronisławą mówiła, że
Szwejcowa eksploatuje biedne robotnice, które mało umieją i z wielkiej biedy muszą pracować za byle co. Nie rozumiem dobrze, co ten wyraz znaczy, ale zdaje mi się, że jeżeli Szwejcowa krzywdzi biedne kobiety, nie tylko jej w tym wina, ale jeszcze i kogoś innego…
Tu szwaczka umilkła i zamyśliła się. Nie umiała widocznie zdać sobie dokładnej sprawy z jakiejś myśli, która świtała w jej głowie.
— Nie wiem już doprawdy, czyja to wina, ale proszę pani, dlaczegóż są na świecie kobiety takie, które można krzywdzić? co ja mówię! które chodzą i proszą jeszcze, aby je krzywdzono, byleby tylko dano im także kawałek czarnego chleba?
Marta przyśpieszała wciąż kroku; szła tak prędko że Klara zaledwie podążać za nią mogła. Niebawem też znalazły się na ulicy Freta.
— Tu, pani — rzekła Klara wchodząc w niską, wilgotną bramę jednej z kamienic.
Z bramy weszły na dziedziniec wąski, długi, ciemny, z czterech stron otoczony wysokimi, starymi i wilgotnymi murami, z podługowatym kawałkiem chmurnego nieba w górze. Pochmurno musiało być tam zawsze i duszno, bo nad wysokimi murami znajdowała się znaczna ilość kominów, z których wychodzący dym party ku dołowi wilgotnym powietrzem kłębił się w ciasnym zamknięciu i grube szare opony rozpościerał w różnych stronach dziedzińca.
W najdalszej głębi dziedzińca, naprzeciw bramy, nad drzwiami nadpróchniałymi nieco i kilku wschodkami nad poziom wyniesionymi, wisiała wąska i długa tablica, na której brudnoszafirowym tle wielkie żółte litery składały następujący napis:
ZAKŁAD SZYCIA BIELIZNY MĘSKIEJ I DAMSKIEJ B. SZWEJCOWEJ
Klara prowadząc za sobą Martę weszła do wielkiej sieni, w której śród głębokiego zmroku widać było wschody prowadzące na wyższe piętra domu, i otworzyła jedne z drzwi znajdujących się po obu stronach sieni. Gęsta fala stęchłego, wilgotnego powietrza uderzyła twarze obydwóch wchodzących kobiet.
Weszły jednak i znalazły się w izbie obszernej, więcej długiej niż szerokiej, oświetlonej trzema oknami na dziedziniec wychodzącymi i do potowy białą muślinową firanką przysłonionymi, z głębią zatapiającą się w zupełnym prawie zmroku. Sufit był tam niski, belkowany i okurzony, podłoga z prostych nie pomalowanych desek, ściany tynkowane, spopielaciałe już nieco od pyłu, W kątach zaś powyżej podłogi wielkimi czarnymi i błękitnymi plamami wilgoci okryte.
Spośród szarego tła smutnej tej izby mętnymi barwami, lecz z wyraźnymi kształty występowały mnogie postacie kobiece, to grupami wkoło okien i stołów umieszczone, to pojedynczo siedzące w pobliżu ogromnych szaf, zza których szyb widać było stosy płócien uszytych lub do szycia przygotowanych.
Pośrodku stał wielki, na czarno pomalowany stół, a nad nim pochylały się dwie kobiety z nożycami w jednym ręku, z arkuszem szpilkami nasadzonym w drugim.