Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i piersią przylgnęła do piersi matki i drżała całym ciałem. Marta nie wydała jęku ni krzyku; twarz jej wyglądała przez chwilę jak skamieniała ale pobladłe wargi zwierały się coraz silniej i z oczu, nieruchomo zapatrzonych w przestrzeń, buchało coraz jaskrawsze, posępniejsze światło.
— Ach! — jęknęła na koniec i pałające czoło objęła splecionymi dłońmi. W krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę minut matka i dziecię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciśniętych, dwóch twarzy, z których jedna, kobieca, z suchym i posępnie płonącym okiem, pochylała się nad drugą, dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po chwili dopiero Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę córki. Odgarniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapinała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe, drobne ręce.
Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie stawało jej zapewne głosu. Powstała na koniec z ziemi i podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyta z kieszeni zawinięte w papier trzewiczki.
Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech. Było w nim coś sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego: obok wysilenia woli widać w nim było miłość i męstwo matki, która własne, bóle przerabia na uśmiechy, aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia…
Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu paliła się jeszcze lampa; izba ta wyglądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy, gdy młoda wdowa po raz pierwszy próg jej przestępowała.
Nie było już w niej szafy ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków.
Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowymi krzesłami lokatorka oddała rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w dniach silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Pozostało w izbie jedno tylko łóżko, na którym w tej chwili, owinięta czarną chustką matczyną, spała Jancia, dwa krzesła kulawe i jeden na czarno pomalowany stolik. Oblana białym światłem lampy i otoczona grubym uplotem czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych zarysach występowała z półmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż wszystkie materiały przyszłej jej pracy: książka, papier, pióro, leżały przed nią. Ale pochwyciło ją nieodparte, nieprzezwyciężone marzenie. Niespodziane, świetne perspektywy otworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich oderwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełną ufności, jak wtedy, kiedy przed tym samym stolikiem zasiadała z ołówkiem w ręku, ale nie miała dość siły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te poszepty, ale ona odwracała od nich ucho, a natomiast wsłuchiwała się wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa przędza złotych rojeń kobiety, matki. Móc wykonywać pracę miłą acz trudną, podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni sześćset złotych — co za bogactwo!
Gdy raz już zostanie taką bogatą, wielką panią, pierwszą rzeczą, jaką uczyni, będzie przyjęcie jakiej uczciwej, niemłodej służącej, która by dzieci swoje miała, a przynajmniej je lubiła, a więc dozorować mogła Jancię troskliwie, rozsądnie. Potem… (tu Marta zapytała sama siebie, czy nie jest w rojeniach swych zbyt śmiałą) potem opuści może tę nagą, zimną, ponurą izbę, w której jej samej tak smutno, dziecku jej mieszkać tak niezdrowo, a wynajmie gdziekolwiek, przy małej jakiej, lecz czystej, cichej ulicy dwa pokoiki ciepłe, suche, słoneczne… Potem… jeżeli zdobędzie sobie imię dobrego tłumacza i wezwaną zostanie tu i ówdzie, jeżeli te sześćset złotych, ta suma olbrzymia, po wiele razy do rąk jej przyjdzie, poszuka nauczycieli języków i rysunków, uczyć się będzie, o, uczyć się będzie dniami, nocami, bez odpoczynku, z zapałem i cierpliwością, bo taką przecież być musi praca kobiety, krok za krokiem i o własnych siłach… Potem… Jancia dorastać zacznie. Z jaką bacznością oko matki śledzić będzie i odgadywać wrodzone jej zdolności, aby żadnej z nich nie pozostawić odłogiem, ale z każdej, owszem, ukuć dla przyszłej kobiety skarb dla ducha, zbroję do walki o życie… Nauka Janci, jej wykształcenie, siła, szczęście i bezpieczeństwo przyszłości całej będzie owocem pracy jej matki… Z jakimże spokojem zamykać ona będzie wtedy oczy swe do snu pokrzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, witając nowy dzień trudów i obowiązku, lecz zarazem spokoju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie wtedy pomiędzy ludzi czując, że jest im równą w sile i godności człowieczej, z jak ulżonym i błogo rozrzewnionym sercem uklęknie na grobie człowieka, którego kochała, i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie:
«Zostałam godną ciebie! Nie uległam złej doli! Uniknęłam śmierci z głodu i życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dziecię twoje i moje!» Potem…
Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysunek ów odrzucony przez pracodawców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła nim biedną, nagą izdebkę, a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek mały, wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpiewająca nad krzakiem bzowym, przezroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących… O Boże! gdyby tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą; wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło, zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy była w kolebce, nad głową jej usypiającą snem wiekuistym wydzwoni ostatnią dla niej pieśń tej ziemi.
Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż do świtania. Marta czytała książkę, którą z obcej mowy przełożyć jej polecono. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowym niemal zajęciem. Zrozumiała myśl jej twórcy, przedmiot pisma przeniknął jej umysł, jasny i wyraźnie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość; intuicja, ten rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga, podniosła się z głębokości ducha młodej kobiety i szeptała jej do ucha stówa nie znanych dotąd zagadnień.
Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy niekiedy odrywając oczy od papieru, przenosiła je w stronę izby, w której stało łóżko z uśpionym dziecięciem. Przy białym świetle zimowego poranku Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do izby, otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając ramieniem na wpół uśpione ciałko dziecka pochyliła na poduszkę zmęczoną, gorącą głowę.
W tej samej chwili ruch zawrzał na mieście. Zaturkotały powozy, zabrzmiały dzwony kościelne, gwarem zakipiały rozmowy, śmiechy i wołania.
Warszawa witała rok nowy.
Część V
Od dnia, w którym Warszawa witała rok nowy, sześć tygodni minęło. O pierwszej południowej godzinie Marta jak zwykle opuściła szwalnię, aby wrócić do domu i obiad dla siebie i dziecka sporządzić. Ucałowała Jancię, która smutna i znękana w ciasnej izbie stróża ożywiała się nieco na widok matki, i przystawiwszy do małego ognia garnek ze strawą młoda kobieta wysunęła szufladę stolika i wydobyła z niej kilkanaście arkuszy papieru. Było to już skończone tłumaczenie francuskiego dzieła. Nad wykonywaniem go pracowała tygodni pięć, nad przepisywaniem tydzień. Teraz z uśmiechem na ustach przeglądała kartki napełnione kształtnym i czystym pismem.