Выбрать главу

Przez czas ubiegły w powierzchowności jej zaszły nowe zmiany, ale wcale inne niż uprzednio. Pracowała podwójnie, bo w dzień i w nocy. Dziesięć godzin dziennie szyła, dziewięć godzin nocnych pisała, godzinę przepędzała na rozmowie z dzieckiem, cztery godziny spała. Był to sposób życia niezupełnie zapewne odpowiadający prawidłom higieny, a jednak smugi chorobliwej żółtości zniknęły z twarzy Marty, czoło jej wygładziło się, oczom wrócił blask dawny. Kaszlała rzadziej, wyglądała zdrowo i niemal świeżo. Duch jej, skąpany w spokoju i orzeźwiony nadzieją, pokrzepił upadające wprzódy ciało, szlachetne zadowolenie z siebie samej wyprostowało na nowo smukłą kibić, pogodę przywróciło czołu. Po sporządzeniu i spożyciu obiadu, składającego się z jednej prostej wielce potrawy i kawałka czarnego chleba, Marta przejrzany przed chwilą manuskrypt owinęła arkuszem cienkiego białego papieru.

Czyniła to ze staraniem jakimś szczególnym, z malującym się na twarzy uczuciem pieczołowitości i zarazem wewnętrznej głębokiej rozkoszy. Na jednej z wysokich wieży miasta uderzyła godzina druga. Marta odprowadziła Jancię do izby stróża i wyszła na miasto. O trzeciej powinna była znaleźć się na zwykłym swym miejscu w szwalni Szwejcowej, przedtem zaś jeszcze wstąpić chciała do znajomej sobie księgarni.

Księgarz— wydawca stał jak zwykle za kontuarem, zajęty zapisywaniem cyfr i notat w wielkiej książce. Przy wejściu Marty podniósł głowę. Ukłonił się wchodzącej bardzo uprzejmie.

— Skończyłaś już pani pracę swą — rzekł biorąc rękopis z ręki Marty — to dobrze, czekałem na nią z niecierpliwością. Dzieło to wydanym być powinno teraz lub nigdy… kwestia bieżąca, paląca czekać nie może… dziś obchodzi ogół, jutro może mu być obojętną. Z przejrzeniem rękopisu pośpieszę. Chciej pani przyjść jutro o tej samej porze, a będę mógł udzielić jej wiadomość stanowczą.

Dnia tego w pracowni Szwejcowej Marta niewiele wykonywała roboty. Usiłowała spełniać jak najlepiej to, co pomimo wszystkiego mieniła swym obowiązkiem, ale nie mogła. Ręce jej drżały, chwilami ciemna mgła słaniała oczy, serce uderzało z mocą oddech w piersi tamującą. Teraz, w tej chwili może, księgarz— wydawca rozwija jej rękopism, czyta go… przebiega może oczami piątą stronicę… O! żeby też przebiegł ją szybko, m właśnie znajduje się ustęp, który, najtrudniejszy do rozumienia, najmniej dobrze wyszedł w przekładzie … za to koniec rękopismu, ostatnie jego karty przełożone wybornie…

Pisząc je Marta czuła sama, że porywa ją rzeczywiste natchnienie, że myśl mistrza odzwieciadla się w jej słowach, jak wspaniałe oblicze mędrca w przeczystym zwierciadle… W mieszkaniu Szwejcowej zegar uderzył godzinę dziewiątą, robotnice rozeszły się, Marta wróciła do swej izby. O północy wyobrażała sobie, że księgarz — wydawca teraz właśnie zamyka zakreślony przez nią a przez niego przeczytany zeszyt.

Cóż by była dała za to, gdyby widzieć mogła w tej chwili fizjonomię jego!

Jestże ona zadowoloną lub zasępioną, surową lub obiecującą spełnienie jej nadziei? Biały dzień wnikał do izby, gdy Marta, oparta o poduszkę, oczami, które przez noc całą nie zamknęły się ani na chwilę, wpatrywała się w widniejący za drobnymi szybami kawałek nieba. W oczach tych, rozwartych szeroko, nieruchomych pod bladym czołem malowało się głębokie błaganie, tryskała z nich niema, lecz gorąca modlitwa. O godzinie ósmej miała według zwyczaju udać się do szwalni, ale nogi tak drżały pod nią, głowa jej tak płonęła i piersi tak bolały, że opuściła się na stołek, czoło objęła dłońmi i powiedziała sobie:

— Nie mogę…

Wstając, czesząc swe długie jedwabiste włosy, wkładając żałobną zestarzałą suknię, sporządzając napój poranny dla dziecka i nawet rozmawiając z Jancią, wciąż jedną myśl miała w głowie: «Przyjmie pracę moją czy nie przyjmie? umiem prace takie spełniać czy nie umiem?» «Kocha nie kocha» — szeptała urocza Gretchen obrywając z kolei śnieżne listki polnej astry. «Umiem nie umiem» — myślała uboga kobieta rozpalając na kominie dwa biedne polana, warząc nędzną strawę, zamiatając posępną izbę i tuląc do piersi blade ukochane swe dziecię. Któż zdoła na pewno określić, w której z dwóch tych pytających kobiet spoczywał głębszy, straszniejszy dramat, którą w okrutniejszy sposób odpowiedzią swą los miał zgruchotać, która z nich była nieszczęśliwszą i mniej wymagając od ziemi srożej zagrożoną?

Około godziny pierwszej po południu Marta była znowu na chodniku Krakowskiego Przedmieścia. Im bardziej zbliżała się do mety, ku której dążyła, tym więcej zwalniała kroku. Znalazła się już przed drzwiami księgarni i nie weszła jeszcze; postąpiła w przeciwnym kierunku, oparła się ręką o balustradę otaczającą jeden z pysznych pałaców i stała chwilę z pochyloną głową.

W kilka minut dopiero potem przestąpiła próg, za którym czekała na nią radość lub rozpacz.

Tym razem oprócz właściciela zakładu znajdował się w księgarni niemłody mężczyzna w okularach, z wyłysiałą czaszką, z wielką twarzą o szerokich i pulchnych policzkach. Siedział w głębi obszernej sali nad kilkudziesięciu tomami rozrzuconymi po obszernym stole, z książką w ręku. Marta najmniejszej nie zwróciła uwagi na nie znanego sobie człowieka, nie widziała go prawie.

Wszystkie władze jej ducha skupiły się w jej oczach, które od progu zaraz spotkały twarz księgarza i w niej utonęły. Księgarz siedział tym razem za kontuarem i czytał gazetę. Przed nim leżał zwój papieru. Marta poznała swój rękopism i uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy. Dlaczego rękopism ten znajdował się tutaj i zwiniętym był tak, jakby miał wnet oddanym zostać komuś? Być może, iż księgarz gotuje się pójść zaraz do drukarni i dlatego położył przed sobą ten zeszyt, może zresztą nie przeczytał go jeszcze, nie miał czasu… W każdym razie nie na to leży on tu, aby wręczonym być tej, która spędziła nad nim kilkadziesiąt nocy, ukochała go, wypieściła, zamknęła w nim najdroższą swą nadzieję… jedyną nadzieję! Nie, tak być nie mogło! przez Boga miłosiernego, tak być nie mogło! Myśli te snopem palących błyskawic w kilku sekundach przeleciały przez głowę Marty.

Postąpiła ku księgarzowi, który powstał i oglądając się na obecnego w księgarni niemłodego mężczyznę podawał jej rękę. Trudność tę Marta spostrzegła, lecz wnet przypisała ją obecności świadka. Ten ostatni przecież zdawał się być zanurzonym w czytaniu; od miejsca, na którym naprzeciw księgarza stała Marta, dzieliło go kilkanaście kroków, Marta odetchnęła z głębi piersi i zapytała z cicha:

— Czy przeczytałeś pan mój rękopism?

— Przeczytałem, pani — odpowiedział księgarz.

Na Boga! cóż znaczyć może ten dźwięk głosu, którym wymówił dwa te wyrazy?

W zniżonych tonach jego zabrzmiało jakby niezadowolenie łagodzone uczciwym żalem.

— I jakąż otrzymam od pana wiadomość? — ciszej jeszcze niż wprzódy wymówiła kobieta i z zapartym oddechem szeroko otwartymi oczami wpatrzyła się w twarz księgarza. O, gdybyż wzrok ją mylił! Wszakże na twarzy tej było zmieszanie połączone z tym samym współczuciem, które brzmiało w głosie!

— Wiadomość, pani! — zaczął księgarz półgłosem i powoli — wiadomość niepomyślna…

Boli mię, bardzo boli, że powiedzieć to pani muszę… ale jestem wydawcą odpowiedzialnym przed publicznością, przemysłowcem zmuszonym do strzeżenia mych interesów. Praca pani posiada wiele zalet, ale… nie kwalifikuje się do druku…

Usta Marty poruszyły się słabo, głosu jednak żadnego nie wydały. Księgarz po chwili milczenia, w czasie której szukał widocznie w głowie swej słów okoliczności odpowiednich, mówić zaczął: