— Mówiąc, że przekład pani nie jest pozbawionym pewnych zalet, powiedziałem prawdę; co więcej, o ile znam się na tym, na pewno powiedzieć mogę, że posiadasz pani widoczne do pióra zdolności. Styl pani nosi na sobie dość energiczne piętno zdolności tych: jędrny jest, ożywiony, miejscami pełen werwy i zapału, Ale… o ile z pracy pani uważać mogłem, zdolności te jej niezaprzeczone pozostają w stanie, przebacz pani, że się tak wyrażę, rudymentarnym, nie obrobionym. Brakuje im wsparcia nauki, pomocy, jakich tylko znajomość techniki sztuki pisarskiej udzielić może. Oba języki, z którymi miałaś tu pani do czynienia, znasz zbyt mało, abyś owładnąć nimi mogła, jak wymagał ego przedmiot i nomenklatura naukowa. Co więcej, znaczna część wysokiej mowy literackiej, posługującej się mnóstwem wyrażeń w potocznym użyciu nie istniejących, jest pani widocznie bardzo mało znana.
Stąd częste zamiany słów, nietrafność wyrażeń, ciemności i plątaniny stylowe.
Słowem, zdolności pani masz, ale uczyłaś się za mało, sztuka zaś pisarska, chociażby tylko ograniczać się miała na wykonywaniu przekładów, wymaga niezbędnie pewnego, dość szerokiego kręgu odbytych już studiów, pewnej dość obszernej wiedzy, tak ogólnie naukowej, jak specjalnie technicznej…
Wypowiedziawszy to wszystko księgarz umilkł i po chwili dopiero dodał:
— Oto jest cała prawda, którą wypowiedziałem ze smutkiem. Jako znajomy pani, żałuję, żeś pani nie zdobyła sobie pożądanej ci sposobności pracowania; jako człowiekowi, smutno mi, żeś nie kształciła dostatecznie swych zdolności.
Posiadasz pani zdolności niezaprzeczone, szkoda tylko, wielka szkoda, że nie uczyłaś się więcej, obszerniej, gruntowniej…
Przy ostatnim słowie księgarz wziął ze stołu zwój papieru i podał go Marcie.
Ale ona nie wyciągnęła ręki, nie uczyniła najmniejszego poruszenia; stała wciąż wyprostowana, sztywna, jakby skamieniała, i tylko na bladych ustach jej drżał dziwny uśmiech. Był to jeden z tych uśmiechów, które miliony razy smutniejszymi są od łez, bo widać w nich ducha poczynającego szydzić z siebie i ze świata. Słowa księgarza sądzącego literacką pracę Marty były dosłownym prawie powtórzeniem słów literata wydającego przed kilku miesiącami wyrok na jej rysunek. Te to zapewne zbliżenie kurczowym uśmiechem poruszyło drżące wargi kobiety.
— Zawsze to samo! — szepnęła po chwili, po czym pochyliła głowę i głośniej wyrzekła: — Boże mój, Boże, Boże!
Jęk ten wydarł się z ust jej szybki, stłumiony, lecz przeszywający. Nie tylko więc płakała, już wobec świadków, ale i wydawała jęki. Gdzież więc podziała się dawna duma jej i mężna powściągliwość?
Przymioty te, właściwe charakterowi Marty, stajały w części w stopniowo nabywanym przyzwyczajeniu do nieustannie przenoszonych upokorzeń, pozostało ich w niej jednak tyle jeszcze, że po kilkunastu sekundach zdołała podnieść głowę, zatrzymać łzy pod powieką i dość jasnym nawet wzrokiem spojrzeć na księgarza. Wzrok ten wyrażał błaganie, niestety! znowu błaganie, a więc upokorzenie!
— Panie! — rzekła — byłeś dla mnie tak dobry, a że z dobroci twej pożytku odnieść nie mogłam, moja to już wina…
Zatrzymała się nagle. Wzrok jej stał się szklanym i wewnątrz cofniętym.
— Czy moja? — szepnęła bardzo cicho tonem pytania.
Pytanie to zadawała widocznie samej sobie, problemat społeczny, którego była jedną z przedstawicielek i ofiar, ujmował ją coraz ściślej w twarde ramiona i rozkazywał jej spoglądać w straszliwe swe oblicze. Otrząsła się jednak szybko z mimowolnej zadumy. Rozjaśniony znowu wzrok podniosła na twarz stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie mogłabym uczyć się teraz jeszcze? Czy nie ma żadnego na świecie miejsca, w którym bym czegokolwiek wyuczyć się mogła? Powiedz mi pan, powiedz, powiedz!
Księgarz na wpół był zmieszany, na wpół wzruszony.
— Pani — odpowiedział czyniąc gest pożałowania — o żadnym miejscu takim nie wiem. Jesteś pani kobietą.
W tej chwili wyszedł z sąsiedniej sali i zbliżył się do księgarza jeden z subiektów z jakimś długim rejestrem czy rachunkiem w ręku.
Marta wzięła rękopism swój i odeszła. Kiedy na pożegnanie podała księgarzowi rękę, palce jej były zimne jak lód i zesztywniałe, twarz posiadała nieruchomość marmuru i tylko na ustach jej drżał wciąż migotliwy, przejmujący uśmiech, zdający się w nieskończoność powtarzać słowa tylko co wymówione: «Zawsze to samo!»
Zaledwie drzwi zamknęły się za Martą, niemłody mężczyzna z łysą głową i wielką twarzą rzucił na stół książkę, w której zdawał się dotąd być zagłębionym, i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Z czego się pan śmiejesz? — ze zdziwieniem zapytał księgarz podnosząc oczy znad rejestru podanego mu przed chwilą.
— Jakże się tu nie śmiać! — zawołał mężczyzna, i oczy jego błyskały zza grubych i mętnych szkieł serdeczną wesołością — jak się tu nie śmiać! Zachciało się jejmości zostać literatką, autorką! No, proszę! cha, cha, cha! ależ dałeś jej pan odprawę! Miałem, doprawdy, ochotę porwać się z krzesła i uściskać cię za to! Księgarz patrzył na gościa swego surowym trochę wzrokiem.
— Wierz mi pan — odparł z odcieniem niezadowolenia — że z prawdziwą przykrością, powiem nawet z żalem, przyszło mi zasmucić tę kobietę…
— Jak to! — zawołał człowiek siedzący nad stosem książek — i pan to mówisz na serio?
— Zupełnie na serio; jest to wdowa po człowieku, którego znałem, lubiłem i szanowałem…
— Ba! ba! ręczę ci, że awanturnica jakaś! Porządne kobiety nie włóczą się po mieście szukając, czego nie zgubiły; siedzą one w domu, gospodarstwa pilnują, dzieci hodują i Boga chwalą…
— Ależ zmiłuj się, panie Antoni, kobieta ta nie ma żadnego gospodarstwa, jest ona w nędzy…
— Ach, dałbyś pokój, panie Laurenty! Dziwię się, że możesz być tak łatwowiernym!
To nie nędza, panie, ale ambicja! ambicja! Chciałoby się czym błysnąć, zasłynąć, najwyższe miejsce w społeczeństwie zająć i zdobyć sobie tym sposobem swobodę czynienia, co się podoba, i osłaniania wybryków swych urojoną wyższością, kłamaną pracą! Księgarz wzruszył ramionami.
— Jesteś przecie literatem, panie Antoni, i powinien byś więcej coś wiedzieć o kwestii wychowania i pracy kobiet…
— Kwestia kobiet! — podskakując na krześle z rozrumienioną nagle twarzą i pałającymi oczami wykrzyknął mężczyzna. — Czy wiesz pan, co to takiego, ta kwestia kobiet?
Umilkł na chwilę, bo zasapany z wielkiego uniesienia zmuszonym był głębiej odetchnąć. Po chwili spokojniejszym już głosem dodał: — Na cóż ci zresztą mówić mam, co myślę o tym przedmiocie. Przeczytaj moje artykuły.
— Czytałem, czytałem i bynajmniej nie zostałem nimi przekonany, aby…
— No! to jeśli mnie nie wierzysz — wpadł mu w mowę literat w grubych okularach — nie będziesz przynajmniej lekceważył tego wszystkiego, co wypowiadają o tym powagi… wielkie powagi… Oto niedawno doktór Bischof… wiesz przecie, kto to Bischof?
— Bischof — rzekł księgarz — jest zapewne wielkim uczonym, ale oprócz tego, że nadużywacie słów jego i przesadzacie ich znaczenie, nie sądzę, aby mógł być wyrocznią skazującą tysiące nieszczęśliwych istot…
— Awanturnic! — przerwał znowu literat — wierz mi, że awanturnic tylko, istot ambitnych, pysznych i pozbawionych moralności. Po co nam, proszę, kobiety uczone, jak wyrażają się niektórzy, niezależne? Piękność, łagodność, skromność, uległość i pobożność — oto są cnoty właściwe kobiecie, gospodarstwo domowe — oto zakres jej pracy, miłość dla męża — oto jedyna stosowna i pożyteczna dla nich cnota! Prababki nasze…
W tej chwili weszło do księgarni parę osób, a opowiadanie o prababkach zawisło niedokończone na otwartych, pulchnych ustach literata. Ale jakichże silnych argumentów zaczerpnąłby on dla tylko co wygłoszonej swej teorii, jak wiele mógłby nowego powiedzieć i napisać o ambicji i zazdrości wiodących kobiety do przekraczania nakreślonych im przez naturę i wielkie powagi granic, gdyby mógł w tej chwili przeniknąć myśli idącej ulicą Marty! Po wyjściu z księgarni była ona zrazu jakby ogłuszoną i onieczuloną. Nie myślała o niczym i nie czuła nic. Pierwsza myśl przytomna, jaka powstała w jej głowie, formowała się słowami: «Jacy oni szczęśliwi!» Pierwszym uczuciem budzącym się w niej wyraźnie była — zazdrość.