— Byłbym już dotąd — ciągnął mężczyzna — byłbym już dotąd… znalazł tę, która znikła sprzed oczu moich…
— I której pan nie szukałeś więcej…
— Nie szukałem…
— I zapomniałeś o niej…
— Nie zapomniałem, och, nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś…
Cóż robić? Vivre c'est souffrir…
Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek podniósł w górę spojrzenie pełne melancholii i zagwizdał z cicha arię Kalchasa z Pięknej Heleny.
Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał:
— Ach!
Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdziwiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punkcie i o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuisty. Kształtna i delikatna linia ust tych, jak też i wszystkie linie twarzy młodzieńca mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszonymi.
— Cóż tam takiego? — zapytała piękna kobieta niechętnym trochę głosem. — Doprawdy — dodała zalotnie — powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu!
Idziesz pan ze mną, a patrzysz, nie wiem na kogo…
— To ona! — szepnął Oleś — ach, jakże piękna!
Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie spoczywał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wyciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce, zawołała:
— Wszakże to Marta Świcka!
Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów świętokrzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.
Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie, choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła ją i na wpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz twarz jej była biała jak marmur i podniesiona w górę, a oczy suche, z gorącym połyskiem i głębokim wyrazem nieruchomo patrzyły w błękitne niebo. Cała zresztą postać jej była nieruchomą. Najmniejsze drgnienie nie ożywiało podniesionych jej powiek ani ust zwartych, ani zziębniętych rąk splecionych śród grubych fałd sukni, Z daleka wziąć by ją można było za posąg zdobiący wnijście do wspaniałej świątyni, posąg wyobrażający duszę modlącą się lub zapytującą, albo też i modlącą się, i zapytującą zarazem.
Marta patrzała w niebo, w oczach jej była modlitwa gorąca, ale zarazem i głębokie jakieś, namiętne, natarczywe niemal pytanie.
— Jakaż ona piękna! — z cicha powtórzył wesoły Oleś i pochylając się ku swej towarzyszce, ciszej jeszcze dodał: — Gdyby ją tak z tymi wschodami razem przenieść do teatru, na scenę… dopiero to byłby efekt!
— Prawda, że jest piękna — odszepnęła towarzyszka wesołego Olesia — ależ ja ją znam wybornie… Co się z nią stało? … czego ona tu siedzi? i jak ubrana! żebraczka, czy co? …
Zamieniając te wyrazy młoda para zbliżała się coraz bardziej do kobiety, która zwróciła jej uwagę.
Marta nie spostrzegła, że jest czyjejkolwiek uwagi przedmiotem. Odkąd bezsilna i burzą uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo.
Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w których zatonęły jej oczy; tam szukała ona jakiejś siły dobrej i potężnej, która by chciała i mogła skruszyć gnębiącą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie kobiety ozwały się dwa głosy.
— Pani! — mówił głos jeden, męski i zniżony wzruszeniem czy uszanowaniem.
Marta nie usłyszała tego głosu.
— Marto! Marto! — zawołał głos drugi, kobiecy. Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmienia znane jej dobrze z dawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość jej zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która stała przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzuciła, a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.
— Karolina! — szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.
— Karolcia! — wymówiła głośniej i powstała. Pochwyciła obie podawane sobie ręce kobiety.
— Karolcia! — powtórzyła — mój Boże, tyżeś to, doprawdy?
— Tyżeś to, Marto? — wzajemnie zapytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok jej zadrżała radością. Ale w oczach tych smutek nie mógł znać gościć długo.
Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towarzysza swego rzekła:
— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie?
Wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!
— Tak, od dzieciństwa! — powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.
— Po kim nosisz żałobę? — pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.
— Po mężu.
— Po mężu! a więc owdowiałaś! to szkoda! przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową. Gdzież mieszkasz stale? na wsi czy tutaj?
— Tu, w Warszawie.
— Tu? a dlaczego nie wróciłaś na wieś?
— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacji.
— Z licytacji! tak! to szkoda, nie masz więc żadnego majątku, bo ten poczciwy Jaś kochał cię szalenie i musiał tracić na ciebie wszystko, co miał.
Cóż więc robisz teraz? jak żyjesz?
— Jestem szwaczką.
— Ciężka robota! — zaśmiała się kobieta w atłasach — i ja próbowałam jej trochę, ale nie udało mi się.
— Ty, Karolciu! Ty byłaś szwaczką! — z kolei zdziwiona zawołała Marta. Kobieta w atłasach zaśmiała się znowu.
— Próbowałam być szwaczką, ale jakoś mi się nie udało! Cóż robić? tak chciało przeznaczenie, na które jednak nie uskarżam się wcale…
I znowu zaśmiała się. Tak często powtarzający się śmiech jej, wpółpłochy, wpółzalotny zdawał się płynąć więcej z przyzwyczajenia do ciągłego śmiania się niż z wesołości. Teraz Marta orzuciła spojrzeniem bogaty strój stojącej przed nią kobiety.
— Czy wyszłaś za mąż? — zapytała.
Kobieta zaśmiała się znowu.
— Nie! — zawołała — nie, nie! nie wyszłam za mąż, moja droga! to jest, jak ci mam powiedzieć? ale nie, nie! za mąż nie wyszłam…
Śmiała się wciąż mówiąc to, ale śmiech jej miał już tym razem przykre, trochę przymuszone brzmienie. Wesoły Oleś, który nie spuszczał oczu z
Marty, przy ostatnim jej pytaniu spojrzał na Karolinę, musnął wąsik i uśmiechnął się.
— Cóż ja najlepszego czynię? — zawołała kobieta w atłasach — paplaniną moją zatrzymuję państwo na chłodzie i wtedy, kiedy moglibyśmy wsiąść do dorożki i wnet pojechać do mego mieszkania. Pojedziesz ze mną, Marto? prawda? porozmawiamy długo i opowiemy sobie wzajemnie historię naszego życia…
Zaśmiała się znowu i rzucając dokoła szybkie, błyszczące spojrzenia, dodała:
— O, te historie naszego życia! jakie one są zabawne! opowiemy je sobie wzajem, Marto, nieprawdaż? Marta zdawała się wahać przez chwilę.
— Nie mogę — rzekła — dziecko moje czeka na mnie.
— A! masz dziecko! a więc cóż stąd? poczeka jeszcze trochę.
— Nie mogę…
— A więc przyjdź do mnie za godzinę… dobrze? Mieszkam na ulicy Królewskiej…
Wymieniła numer domu, ściskała w dłoniach swych rękę Marty.
— Przyjdź! przyjdź! — powtarzała — czekać cię będę… przypomnimy sobie dawne czasy.