— A jednak… zobacz, obejrzyj się…
Marta nie obejrzała się, tylko otworzyła usta, jakby zadać chciała towarzyszce pytanie jakieś, które jednak powściągnęła szybko. Obie kobiety milczały dość długo. Karolina kołysała się wciąż zwolna, chrupała cukierek po cukierku, nie odrywała wzroku od twarzy Marty, która pogrążona w zamyśleniu siedziała ze skronią opartą na ręku i ze spuszczonymi powiekami.
— Czy wiesz, Marto — przerwała milczenie kobieta w atłasach — że jesteś prawdziwie piękną. Co za pyszny wzrost! Musisz być przynajmniej o pół głowy wyższą ode mnie. Bieda nie zeszpeciła cię dotąd wcale, chociaż różowy odbłysk żaru, który w tej chwili pada na twarz twoją i naśladuje delikatny rumieniec, podnosi bardzo piękność twą i prześlicznie wygląda przy twych kruczych, olbrzymich włosach! Cóż by to było, gdybyś jeszcze zamiast tej brzydkiej, wełnianej, zrudziałej sukni włożyła ubranie żywej barwy i wykwintnego kroju, zamiast tego płóciennego gładkiego kołnierza otoczyła szyję swą przezroczystą koronką, żebyś warkocze twe podniosła wyżej nieco i ubrała je pąsową różą lub złotymi szpilkami… Byłabyś prześliczną, moja droga, i trzeba by ci było tylko parę razy ukazać się w loży pierwszego piętra na reprezentacji modnej jakiej komedii, aby młodzież całej Warszawy zapytała jednogłośnie: «Kto ona? gdzie mieszka? czy pozwoli, abyśmy hołdy nasze u jej nóg…»
— Karolino! Karolino! — przerwała Marta prostując się i wzrokiem pełnym zdumienia patrząc na towarzyszkę — po co ty mówisz to wszystko? Jakiż związek słowa twoje mieć mogą z położeniem, w jakim zostaję, z boleścią wdowy, z trwogą matki? Po co mi piękność? po co mi stroje bogate?
— Po co? po co? o! o! o!
Wykrzykniki te padały w przestrzeń wraz z urywkowymi spadami krótkiej, suchej gamy śmiechu i wraz z nią umilkły.
Obie kobiety milczały znowu dłużej jak wprzódy.
— Marto! ile ty masz lat?
— Dwudziesty piąty zaczęłam niedawno.
— A ja dwudziesty czwarty. O rok więc młodsza jestem, o ileż mędrsza od ciebie! ileż dalej zaszłam w życiu niż ty, biedna ofiaro marzeń i złudzeń!
Znowu milczały chwilę. Marta z wyrazem stanowczości na twarzy podniosła głowę.
— Tak, Karolino, widzę sama, że mędrsza być musisz ode mnie, że dalej w życiu zaszłaś. Posiadasz dostatek, jesteś zapewne spokojna o swe jutro; gdybyś, jak ja, miała drobne dziecię, nie potrzebowałabyś oddawać je na poniewierkę ludzką ani patrzeć, jak ci w oczach słabnie, blednie, niknie… Znam cię tak dawno, jak dawno sięgnąć mogę pamięcią; byłyśmy razem dziećmi i młodymi dziewczętami, lubiłyśmy się wzajemnie… a jednak jam dotąd nie śmiała zapytać cię, skąd się wziął u ciebie ten dostatek, którym cię widzę otoczoną, jakim sposobem zdołałaś wybrnąć z ubóstwa, z nędzy, o której napomykałaś mi w swej rozmowie… Nie śmiałam zapytać cię o to, bo widziałam, żeś unikała pytań moich, ale, wybacz mi, Karolino, źle to z twojej strony… dawnej towarzyszce zabaw twych dziecinnych, niezbyt dawnej jeszcze powiernicy rojeń twych młodych, powiedzieć powinnaś, jak zwalczyłaś fatalizm ten, który czepia się kroków i przygniata głowy kobiet ubogich… rzuci to może i na moją drogę światło jakie…
— O, rzuci, rzuci to niezawodnie na drogę twoją światło bardzo jasne, bardzo oświecające! — wymówiła kobieta z rozpuszczonym płowym włosem. Oczy jej wyglądały znowu jak dwa odłamy zimnego kryształu, w których przeglądają się barwy tęczowe, na drobnych ustach drżał migotliwy uśmiech, ale głos posiadał brzmienia pewne i spokojne.
Marta mówiła dalej:
— Kiedym po raz pierwszy sama jedna w świat weszła, aby walczyć o życie swoje i dziecka, powiedziano mi, że kobieta wtedy tylko z walki takiej wyjść może zwycięsko, jeśli posiada wyborną jakąś umiejętność, prawdziwy i wydoskonalony talent… Czyś ty posiadała umiejętność jaką, Karolino?
— Nie, Marto, nie posiadałam żadnej. Umiałam tylko tańczyć, gości bawić i ubierać się ładnie.
— O talencie nie słyszałam nigdy, abyś go miała…
— Nie miałam żadnego wcale talentu.
— Możeś miała bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?
— Bogatych, krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.
— A więc… — zaczęła Marta.
— A więc — przerwała kobieta w atłasach i nagle podniosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy piesek zakołysał się za nią gwatłownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wyprostowana przed kozetką, na której siedziała Marta.
— Byłam piękną — wymówiła — i… i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.
— Ach! — z cicha zawołała Marta i uczyniła poruszenie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka cienka kibić nurzały się w różowej łunie pożaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty patrzała głęboko i upornie oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.
— Cóż? — zaczęła po chwili — przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? dobrze, idź sobie! masz wszelkie prawo podjąć z ziemi garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? dziś posiadasz je jeszcze…
Marta oczy dłonią przysłoniła.
— Zasłaniasz oczy; nie chcesz patrzeć na mnie. Zapytujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą niewinną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu pani Herminii; która lubiła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powodzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda? … O, ja to jestem, ja sama… ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie… posłuchaj tylko…
Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.
— Posłuchaj — powtórzyła. — Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tym, czym jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem. Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą… ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj ode mnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn.
Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie…
Co znaczycie wszystkie na świecie? jakie są wasze nadzieje? gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież; skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę «najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia». Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? dobrze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej…