Выбрать главу

— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz… Młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie… odda wszystko, co ma…

— Puść mię! — głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła.

Marta rzuciła się ku drzwiom.

Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.

— Wróć się! — zawołał na nią głos z góry — będziesz żebraczką!

Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.

— Będziesz kradła! — powtórzył głos.

Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.

— Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem.

Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę, malując srebrem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartymi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącymi śmiechem, z zimnymi oczami, rzucającymi tęczowe połyski spod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła w półzmroku ulicy.

Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy tymi samymi drzwiami, za którymi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.

— I cóż? — zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu salonika. — Poszła?

Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?

Zadawał te pytanie tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych, błyszczących oczach jego malowała się niecierpliwość człowieka bez woli i rozwagi poddającego się doznanemu wrażeniu,

— Nie wróci wcale — odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem na tym samym miejscu, na którym przed kilku minutami siedziała Marta. Ramiona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie zwróciła wzroku na wchodzącego młodego mężczyznę i na niecierpliwe pytanie jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.

— Nie wróci? — zawołał Oleś rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i postępując w głąb pokoju — jak to nie wróci? czyliż nie jesteście, panie, przyjaciółkami od dzieciństwa?

Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.

— Cóż powiedziała? — zapytał nagląco.

— Powiedziała — odparła zwolna kobieta nie zmieniając postawy ani kierunku wzroku — powiedziała, że dotąd jeszcze kocha swego męża…

Oleś szeroko roztworzył oczy.

— Męża? — wymówił, jakby nie dowierzając uszom własnym — nieboszczyka męża?

Parsknął śmiechem, podniósł twarz ku sufitowi i śmiał się głośno i długo.

— Męża! — powtórzył — i czegóż ona chce jeszcze od tego biedaka? wszakże on już nie żyje! O! wierne serce… niepocieszona wdowa, jakże to czułe!

Śmiał się wciąż, ale w śmiechu jego zadźwięczały przy końcu fałszywe nuty.

Drgnęło w nich coś na kształt żalu i przykrego rozdrażnienia.

— Dalibóg! — zaczął znowu, szerokimi krokami przebiegając salonik — kobieta to niepospolita! Kochać nieboszczyka męża w kilka miesięcy jeszcze po jego śmierci? Jakże to wzniośle! Cóż by to było dopiero, gdyby pokochała teraz kogoś żyjącego! O, gdybym mógł być tym szczęśliwcem!

— Bardzo być może, iż mógłbyś pan być tym szczęśliwcem — odezwała się kobieta, siedząc przed kominkiem. Nie odwróciła jednak głowy i nie uczyniła poruszenia żadnego. On przyskoczył ku niej. Żywe rumieńce pokrywały jego policzki.

— Mógłbym być! — zawołał — a więc nie wydarła mi wszelkiej nadziei! O piękna, śliczna, złota, brylantowa pani Karolciu, zlituj się nade mną! Jestem naprawdę szalenie rozkochanym! mógłbym być tym szczęśliwcem jeżelibym… powiedz pani, błagam, zaklinam, jeżelibym co?!

Kobieta po raz pierwszy podniosła na niego oczy. Na dnie źrenic jej, w podniesionych nieco brwiach, w ruchomych kątach warg delikatnych leżał nieopisany wyraz szyderstwa.

— Jeżelibyś pan — wyrzekła powoli — jeżelibyś starał się o jej rekę i chciał z nią ożenić się.

Słowa te wywarły na Olesiu wpływ ogłuszający i odurzający. Przez chwilę stał nieruchomy, osłupiały, z otwartymi nieco ustami i z oczami wlepionymi w twarz upornie patrzącej na niego kobiety.

— Ożenić się! — powtórzył głosem zdławionym. Wargi jego zadrżały, jakby się wnet miał rozśmiać; nie rozśmiał się jednak, tylko machnął ręką, wzruszył ramionami i na wpół gniewnie, na wpół obojętnie rzekłszy: «Żartujesz pani!» — odszedł od kominka. Kobieta wiodła za nim przez chwilę wzrokiem zimnym i urągliwym. Po twarzy jej przebiegło w jednej minucie tysiąc figlarnych, szyderskich, wzgardliwych uśmieszków. Wesoły Oleś stanął znowu przed nią.

— Jesteś okrutną, pani Karolino! — zawołał — mówisz mi o ożenieniu! jestże co niedorzeczniejszego? Wiązać się na całe życie z osobą, którą znam zaledwie, z wdową, która kocha jeszcze swego nieboszczyka męża? stać się od razu ojcem jakiegoś dzieciaka, świat sobie zawiązać, wziąć na plecy tyle odpowiedzialności, tyle kłopotów? i to w moim wieku? z moją szczęśliwą na świecie pozycją? Jest to pomysł godny, doprawdy poczciwego mieszczanina, stęsknionego do smacznej domowej kuchni i tuzina pyzatych dzieciaków. Sądzę, że pani nie powiedziałaś tego na serio; wtem, ze żartować lubisz! jest to jeden z głównych twoich wdzięków.

Karolina wzruszyła ramionami.

— Naturalnie, że żartowałam — rzekła krótko i znowu patrzała w rozżarzone węgle.

Wesoły Oleś coraz bardziej był wzburzony.

— W jakimże humorze jesteś dziś pani — sarknął. — Czy nie dowiem się niczego już więcej?

— Nudzisz mię pan śmiertelnie — odrzekła kobieta.

— Gdzie ona mieszka? — nalegał młody człowiek.

— Nie wiem, zapomniałam ją spytać o to.

— A to wyborne! Cóż ja teraz zrobię? Przyjdzie mi ją szukać, ale miasto jak las, nim ją znajdę, znowu o niej zapomnę…

Wymówił to z nadzwyczajnym wzburzeniem, z gniewem prawie i żalem w głosie. Obawiał się, aby niestałość pamięci i codzienna wielka liczba wrażeń nie odebrały mu tego, co go w tej chwili zajmowało namiętnie. Nagle strzepnął palcami, wydał okrzyk radości i poskoczył znowu w stronę kominka.

— Eureka! — zawołał — wszakże jest szwaczką? gdzie? czy w jakim zakładzie?

Piękna, śliczna, złota pani Karolciu, powiedz… Kobieta wstała i szeroko ziewnęła.

— A tam… przy Freta ulicy, w szwalni Szwejcowej — rzekła z wyrazem najwyższego znudzenia— idźże już pan sobie teraz, muszę ubierać się do teatru…

Oleś zdawał się być uszczęśliwionym.

— U Szwejcowej! wiem! wiem! bywam u niej! Jedna córka, ta, co kraje — straszydło, ale druga, mężatka młodziusia, za mężem piwowarem, i wnuczka po synie, panna Eleonora, wcale niczego… Tam to więc przebywa moja bogini!

O, jutro… jutro… biegnę, pędzę, lecę. Pochwycił kapelusz i stał już na progu.

— Do widzenia! — zawołał.

Zza proga wrócił jeszcze.

— Pani Karolcia idzie dziś do teatru. A co dają? Kobieta stała przy drzwiach swej sypialni ze świecą zapaloną w ręku.

— Flik i Flok — rzekła.

— Flik i Flok! — zawołał człowiek wiekuistego śmiechu — muszę być i zobaczyć Laurę w tańcu egipskim! Ale czy to nie późno? Mam jeszcze zajść do

Bolka! Do widzenia! do widzenia! biegnę, pędzę, lecę!