Drżąca i zaczerwieniona od chłodu jej ręka podnosiła się i opadała szybko jakby w takt gorączkowej, zawrotnej myśli. Oddychała szybko i ciężko, kilka razy otworzyła wargi, aby zachwycić powietrza, którego znać wciąż niedostawało jej piersi. Przy okrągłym stole dwie pary nożyc dźwięczały ostro i przeciągle.
Szwejcowa rzucała spod okularów na świeżo przybyłą robotnicę ukośne wejrzenia. Kąty wydętych warg jej zawisły w sposób objawiający zły humor.
Przestała krajać i z pomarszczonych palców nie wypuszczając nożyczek wymówiła przeciągłym tonem i przyciszonym głosem:
— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.
Marta usłyszawszy nazwisko swe wymówione podniosła głowę.
— Czy pani mówiła co do mnie?
— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.
— Tak, pani, załatwiałam interesa moje na mieście i przyjść nie mogłam.
— Nieakuratność robotnic w przychodzeniu na robotę szkodzi wielce zakładowi.
Marta pochyliła nisko głowę. Szyła znowu i milczała.
Jedna już tylko para nożyc przy okrągłym stole dzwoniła i skrzypiała, ale coraz ostrzej.
Panna, która osiadła na koszu z powodu niezwyciężonego Olesia, czuła się znać coraz więcej wzburzoną.
Matka jej stała z twarzą zwróconą ku grupie robotnic, z nieruchomymi nożycami w ciemnoskórej ręce.
— Ja wczoraj widziałam panią Świcką na mieście. Pani Świcka stała wtedy przy wschodach świętokrzyskiego kościoła z dwoma osobami. Marta nie odpowiadała jeszcze. Cóż miała mówić? Fakt, o którym mówiła Szwejcowa, był zupełnie prawdziwym.
— Znam także osoby, z którymi pani Świcka rozmawiała wczoraj na ulicy.
Jedna z nich parę lat temu pracowała nawet czas jakiś w naszym zakładzie.
Niedługo jednak, niedługo, bo spostrzegłam zaraz, że towarzystwo jej może być niebezpiecznym przykładem dla naszych robotnic. Czy pani Świcka zna dobrze tę kobietę? Towarzystwo jej może być bardzo niebezpiecznym.
— Nie dla mnie, pani — po raz pierwszy odezwała się Marta.
Nie podniosła głowy znad roboty, ale drżący głos jej dźwięczał głuchym i powściąganym buntem dumy kobiecej, która czuje się deptaną.
— Ach! — przeciągle westchnęła Szwejcowa — nie można to tak bardzo ufać sobie. Pycha jest matką wszystkich grzechów. Lepiej unikać lepiej daleko niebezpiecznych towarzystw unikać… A pan Aleksander Łącki czy jest także bliskim znajomym pani Świckiej?
Dzwoniąca dotąd wciąż i skrzypiąca para nożyc dzwonić i skrzypieć przestała.
Panna z nieładną twarzą, która jednak ściągnęła była kiedyś na siebie spojrzenie pana stworzeń, podniosła głowę.
— Musi być, mamo, dobrze i z bliska znajomym, skoro pani Świcka spaceruje z nim codziennie.
Można by myśleć, że słowa te były wężami, które owinęły Martę od stóp do głowy i zapuściły żądła we wszystkie punkta jej ciała, tak nagle wyprostowana się ona, głowę znad kawała płótna na kolanach rozpostartego podniosła i oczy szeroko otwarte w twarzy mówiącej panny utkwiła.
— Co to znaczy? — wyrzekła ciężkim, zdławionym szeptem. Zarazem powiodła spojrzeniem dokoła. Wszystkie robotnice, te nawet, które zazwyczaj najnieczulej i najnieruchomiej wyglądały, siedziały teraz z podniesionymi głowami i oczami w nią utkwionymi. Na twarzach ich najróżniejsze malowały się uczucia: żal, ciekawość, szyderstwo. Marta pozostała przez chwilę jak skamieniała. Pąsowe plamy, leżące na jej policzkach, rozszerzały się zwolna, aż zabarwiły purpurą czoło i szyję.
— Nie ma się za co gniewać, moja pani, nie ma się za co gniewać — zaczęła Szwejcowa. — Jestem od lat dwudziestu kilku naczelniczką zakładu, w którym po dwadzieścia i więcej młodych osób pracowało zawsze, nabyłam więc dużo doświadczenia. Wiem przy tym, jakie są obowiązki moje względem dusz, które opatrzność powierza mej opiece; nie mogę obojętnie patrzeć, jeżeli która z nich dobrowolnie naraża się na niebezpieczeństwa. Do tego jeszcze mam córki, młodziutkie wnuczki. Cóż by ludzie i o nich pomyśleć mogli, gdyby zakład nasz przedstawiał, broń Boże, jakiekolwiek przykłady zepsucia. Na koniec, na dziedziniec wychodzą okna mieszkania pewnej możnej i bogobojnej damy, która jest prawdziwą protektorką i dobrodziejką naszego zakładu.
Święta pani! cóż by pomyślała ona, gdyby zobaczyła jedną z moich robotnic przechadzającą się tuż pod jej i mymi oknami z młodym i światowym kawalerem?
Może już zresztą i zobaczyła! Obawa mię, doprawdy, przejmuje na myśl, co powiem protektorce naszej, gdy mię o to zapyta? Czy że robotnicę odprawiłam?
Ależ zgadzać się to może nie będzie z miłosierdziem chrześcijańskim? …
— Powiesz jej pani, że robotnica, która miała nieszczęście spotkać na dziedzińcu tym owego młodego i światowego kawalera, odeszła stąd sama i dobrowolnie.
Słowa te rozległy się po wielkiej izbie, wymówione głosem dźwięcznym i przenikającym. Marta powstała z siedzenia i z podniesionym czołem, z drżącą wargą patrzała prosto w twarz Szwejcowej.
— Jestem kobietą biedną, bardzo biedną — mówiła dalej — ale jestem uczciwą i nie miałaś pani żadnego prawa mówić do mnie w ten sposób. Nie
Opatrzność to oddała mię opiece pani i przyprowadziła tutaj, ale własna moja nieudolność. Przyszłam tu, bo gdzie indziej pracować nie umiałam: pani wiesz o tym bardzo dobrze i potrafiłaś zrobić dla siebie dobry użytek z położenia mego. Praca moja kilka razy więcej warta niż to, co mi pani za nią dajesz…
Ale nie o tym mówić chciałam. Zawarłam dobrowolną umowę i dopełniłam jej warunków. Nędzę cierpieć muszę, ale znosić obelgi… pomimo wszystkiego… nie mogę… nie, jeszcze nie mogę! Żegnam panią!
Przy ostatnich wyrazach zarzuciła chustkę na głowę i zwróciła się ku drzwiom. Robotnice ścigały ją spojrzeniami, młodsze z sympatią i rodzajem tryumfu na twarzach, starsze z politowaniem i większym jeszcze zdumieniem.
Wszystko, co działo się z Martą od wczoraj: zawód doświadczony u księgarza, gorzkie uczucie zazdrości, które po raz pierwszy owładnęło nią na widok Kaźmirowskiego Pałacu i uczącej się, pełnej nadziei młodzieży męskiej; odwiedziny przy ulicy Królewskiej, posępna propozycja, jaką jej tam uczyniono, noc bezsenna, spędzona w potokach łez i płomieniach wstydu, nade wszystko zaś spotkanie się z człowiekiem, o którym wiedziała, że oczekiwał tam na nią z hańbiącą ją myślą w głowie — wszystko to wprawiło ducha jej w ten stan gorączkowego naprężenia, który długo trwać nie może, w cichości i za lada dotknięciem wybucha niepowstrzymalną burzą. Dotknięcie zaś, sprawione słowami Szwejcowej i jej córki, nie było lada jakim. W piersi Marty struna uczuć wyprężona do ostateczności pękła i wydała z siebie żałosnego jęku krzyk buntowniczy. Czy dobrze uczyniła ulegając niezmożonemu wybuchowi dumy niewieściej i godności człowieczej, rzucając pod nogi kobiecie, która jej ubliżyła, ostatni swój kęs chleba? Nie myślała o tym, nie zdawała sobie sprawy z postępku swego biegnąc przez długi dziedziniec ku bramie wiodącej na ulicę.
Zaledwie jednak wstąpiła w tę bramę, cofnęła się jakby przed ohydnym widmem jakim, wyraz śmiertelnej obrazy twarz jej okrył. W bramie stał jeszcze
Oleś i rozmawiał półgłosem z młodym jakimś mężczyzną, stojącym u dołu wschodów, z których znać zstąpił przed chwilą, aby udać się na miasto.
Marta rzuciła się w stronę. Widocznym było, że usiłowała nie spostrzeżona przemknąć pod ścianą, ale kiedyż zwinna sarna ujść mogła oka wprawnego myśliwca?