— Pani! — odwracając się zawołał Oleś — co za niespodzianka! Nie myślałem, abyś tak wcześnie opuściła dziś tę jamę, która — tu głos jego zniżył się — od pewnego czasu stała się dla mnie rajem, do którego tęsknię!
Mężczyzna, z którym Oleś rozmawiał przed chwilą, zbiegł z ostatnich wschodów i wybiegł na ulicę, rzucając przelotne spojrzenie na kobietę, do której zwracał się jego towarzysz, i uśmiech dwuznaczny ukrywając piosnką z Flik i Flok. Marta stała pod ścianą blada jak marmur, z wyprostowaną kibicią i błyskawicami w oczach. Wesoły Oleś zbliżał się ku niej z uśmiechem na ustach i marzącym spojrzeniem.
— Czego pan chcesz ode mnie? — zawołała kobieta.
— Pani! — przerwał jej mowę pan stworzeń — przed kwadransem odepchnęłaś mię od siebie bardzo surowym słowem, ale ja nie tracę nadziei, że stałość moja…
— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzyła kobieta odzyskując głos, którego zabrakło jej na chwilę. — Tak — mówiła dalej — opuściłam tę jamę, w której jednak znajdował się ostatni mój zarobek, ostatni kawał chleba dla mnie i dziecka mego. Uczyniłam to z powodu pana. Jakim prawem zachodzicie, panowie, drogę nam, którym i bez tego iść już tak ciężko? Macież choć trochę serca i sumienia, aby ścigać istoty, które i bez tego nie wiedzą, kędy mają podziać się na świecie? O! wam zapewne nie stanie się przez to nic złego!
Wam ludzie dadzą za to pochwałę, nam obelgę. My utracimy poczciwe imię, a często i ostatni kawałek chleba, wy ubawicie się wybornie…
Mówiła to wszystko pośpiesznie, bez odetchnięcia prawie, z przeszywającym szyderstwem w głosie i w oczach.
— Ubawicie się — powtórzyła z przykrym śmiechem — ale pozwól pan, aby kobieta, którą obrać raczyłeś za przedmiot swej zabawy, powtórzyła ci słowa starej bajeczki: «źle, o, źle się bawicie, wam to zabawa, nam idzie o życie!…»
Rzekłszy to, minęła osłupiałego ze zdziwienia młodzieńca i znikła za bramą.
Pan stworzeń pozostał sam jeden, spuścił głowę, ręką dotknął wąsika, zmącony wzrok utkwił w ziemi i stał tak długo. Na twarzy jego było zawstydzenie i rozżalenie. Wstydził się swej porażki, żałował powabnego i opornego (tym powabniejszego, że opornego) zjawiska, które zniknęło mu sprzed oczu.
Może też na widok kobiety z rozpaloną źrenicą, z chmurą na czole i drżącą od dumnego żalu wargą drgnęło w nim poważniejsze uczucie jakieś, może uczuł, że źle uczynił, że komuś niechcący wyrządził krzywdę. O tak! niechcący!
«Nam idzie o życie» — powiedziała ona.
Co za myśl! miałżeby on intencję zabijać kogoś? Nic na świecie nie było bardziej obcym czułemu sercu jego, nic bardziej nieprzystępnym myśli, wcale do dramatów wszelkich nie skłonnej, jak intencja jakiegokolwiek morderstwa.
A jednak z jaką siłą przemawiała ona do niego! jaka bolesna błyskawica strzelała z jej źrenic, jak była bladą i jak piękną! Oleś oddałby w tej chwili bez wahania parę lat swego skrzydlatego, błogiego życia, aby móc zobaczyć ją, błagać o przebaczenie. wynagrodzić krzywdę, jeśli zadał jej jaką, i… odprowadzić ją do jej mieszkania.
Ba! ale gdzie było to jej mieszkanie? nie wiedział. Zmarszczył czoło, strzepnął niecierpliwie palcami i podnosząc głowę zawołał prawie ze złością:
— Teraz już ją chyba nie znajdę!
W tej samej chwili wbiegła z ulicy w bramę młodziutka panienka, podlotek jeszcze prawie, w obcisłej szubce i przedziwnie zgrabnym buciku. Na widok jej wyraz twarzy Olesia zmienił się nagle. Zdjął z pośpiechem kapelusz i kłaniając się ładnemu podlotkowi wymówił z uśmiechem:
— Jakże dawno nie miałem szczęścia widzieć panny Eleonory.
Podlotek nie wydawał się niezadowolonym ze spotkania.
— A! już to pan Aleksander bardzo grzeczny, doprawdy! bardzo grzeczny! z miesiąc już u nas nie był. Babcia i ciocia kilka razy mówiły, że pan Aleksander jest niegrzeczny.
Pan Aleksander marzącym okiem ścigał ruch różowych usteczek, które szczebiotały te wyrazy.
— Pani! — rzekł — serce ciągnie ku domowi pani, ale rozum odradza.
— Rozum! ciekawa jestem, dlaczego rozum ma odradzać panu bywać u nas?
— Lękam się o mój spokój! — szepnął pan stworzeń. Podlotek zarumienił się po włosy i uszy.
— No, niech się już pan nie lęka i przychodzi do nas, bo inaczej babcia i ciocia gniewać się będą naprawdę.
— A pani?
Chwila milczenia. Oczy podlotka patrzą na gwóźdź sterczący w podłodze bramy, oczy zdobywcy rachują złote loczki wysypujące się spod kapelusika na białe czoło.
— I ja także będę się gniewać na pana.
— O! jeżeli tak, przyjdę, przyjdę z pewnością!
Podlotek wbiega na dziedziniec, kędy pan stworzeń iść za nim nie śmie. Z ubogą robotnicą to co innego, ale z wnuczką kobiety, w której domu się bywa, z panną Szwejcówną, która, jak powiadają, mieć będzie ze sto tysięcy złotych posagu, przechadzać się ni stąd, ni zowąd po dziedzińcu nie wypada.
Oleś wychodzi na ulicę, a przed oczami jego przesuwają się dwie postacie kobiece: biednej wyrobnicy z płomieniem w oburzonym oku i ładnego podlotka ze złotymi loczkami wkoło białego czoła. Sam już nie wie, która z nich piękniejsza i powabniejsza. «Tamta — myśli — to dumna i płomienista bogini; ta — śliczniuchna mała boginka! Prawdę mówią uczeni! cóż to za nieprzebrane bogactwa rozlane są po tym państwie natury! Ile odcieni, ile rodzajów! Jak przyjdzie człowiekowi wybór czynić, to mu aż w głowie się kręci, a w sercu taje. Ale na co tam wybór, tous les genres sont bons, hors le genre — vieux et laid!»
Mężczyzno! puchu marny! ty wietrzna istoto!
Część VIII
A Marta?
Marta po silnych doświadczonych wzruszeniach zapadła znowu całkiem w rachunek groszowy. Sześć rubli otrzymane od księgarza oddała rządcy domu, spłacając tym sposobem dług, dotąd nie opłacony, i kupując zarazem prawo mieszkania w izbie na poddaszu przez dwa jeszcze tygodnie.
— Należy się jeszcze za sprzęty — rzeki rządca biorąc z jej rąk pieniądze.
— Zabierz je pan z mojej izby, bo za używanie ich płacić nie mogę.
Dostatni jacyś państwo, mieszkający na pierwszym piętrze, potrzebowali do kuchni swej czy przedpokoju stołu, kilku krzeseł i łóżka. Nad wieczorem sprzętów tych nie było już w izbie Marty. Rozciągnęła ona uszczuploną wielce pościel swą na nagiej podłodze i usiadła na ziemi przed pustym kominem. Z drugiej strony komina usiadła Jancia. Postawa matki była nieruchoma aż do sztywności, dziecka — skurczona i drżąca od chłodu, a może i żalu. Dwie twarze blade. stoczone półzmrokiem zapadającego wieczora i głęboką ciszą samotnej izby. przedstawiały widok posępny. Był to także widok tajemniczy.
Dwie dole nieszczęsne siedziały tam przed zimnym otworem okropnego komina.
Jakiż będzie ich koniec?
Jancia miała tej nocy sen niespokojny i przerywany.
Dotąd, jeśli często płakała w dzień, w nocy spała przynajmmej spokojnie.
Ale wieczoru tego wyniesiono z izby ostatni przedmiot jej zabawy: dwa stare kulawe krzesełka. Żałowała ich jak dobrych przyjaciół, z którymi bawiła się w chwilach swobodniejszych, którym cichutko powierzała swoje biedy i żale: głód, chłód szturchańce Antoniowej, wtedy gdy wiedziona instynktem dobrego dziecka nie chciała skarg swych zanosić przed matką. Dziecię rzewnie płakało widząc, jak wynoszono jej ukochanych, kalekich staruszków, potem położywszy się na ziemi przypomniało sobie może swoje dawne mahoniowe łóżeczko galeryjką otoczone, przykryte włóczkową kołderką, z której różnobarwnych szlaków uczyło się rozróżniać kolory i podziwiać piękność…