— Przepraszam panią — rzekła z trochą zmieszania w głosie — przed kilku dniami potrzebowaliśmy w istocie pokojowej, ale teraz już nie potrzebujemy… bardzo żałuję… przepraszam.
Rzekłszy to niemłoda pani ukłoniła się stojącej przed nią kobiecie daleko grzeczniej, niż się to czyni zwykle względem kandydatki na pokojową, i opuściła kuchnię.
W pokoju, do którego weszła, siedział z fajką przy ustach szpakowaty mężczyzna i dwie młode panienki haftowały przy oknie.
— Cóż? — zapytał niemłody mężczyzna — nie przyjęłaś jej?
— Naturalnie, że nie przyjęłam… Wdowa po urzędniku… wymagałaby zapewne dla siebie szczególnych jakichś względów… taka szczupła, delikatna… gdzieby jej tam pokoje wymiatać albo godzinami całymi stać nad żelazkiem… pewnie nawet i nie umie prać ani prasować. Mielibyśmy z nią kłopot tylko i nic więcej.
— To prawda — rzekł mąż niemłodej pani — a jednak szkoda, żeś ją tak z niczym odprawiła. Musi być bardzo biedna, skoro, tak delikatna, jak mówisz, i wdowa po urzędniku, chce służyć za pokojową. Należałoby może spróbować…
— Ależ, mój Ignacy, pan Laurenty pisze, że ona ma dziecko! Żeby już nie co innego, możemyż przyjmować sługę z dzieckiem?
— To prawda, to prawda! z dzieckiem niesposób, koszt wielki i kłopot… Bóg wie, jakie jeszcze dziecko… Tylko, że to Laurenty nam ją rekomendował.
Obawiam się, aby się nie obraził na nas, żeśmy ją tak z niczym odprawili, aby nie wziął nas za ludzi bez serca…
— No! to dać jej tam trzeba cokolwiek! Wolę już dać jej raz, choćby rubla, jak nabawić się ciągłego kłopotu… subiekcji… i jeszcze przyjmować do domu cudze dziecko…
Marta była już na wschodach, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki i dwa razy powtórzony wykrzyk:
— Pani! proszę pani!
Obejrzała się i zobaczyła ładną, młodą panienkę, która otulając się ciepłym kaftanikiem biegła za nią.
— Proszę pani — zaczęła młoda panienka zatrzymując się przed wdową. — Mama moja kazała mi panią bardzo przeprosić, że fatygowałaś się do nas nadaremnie… dziś tak zimno, a pani fatygowała się idąc do nas… mama kazała bardzo przeprosić…
Mówiła to prędko i ze zmieszaniem; przy ostatnich wyrazach nieśmiałym trochę gestem wyciągnęła rękę z rublową asygnatą. Marta wahała się sekundę, ale tylko sekundę, po czym wzięła z ręki ładnej panny szeleszczący papierek, rzekła: «Dziękuję!» i odeszła. W drodze do domu kupiła wiązkę drzewa, trochę czarnego chleba, grubej mąki i mleka. Chleb przeznaczała dla siebie, mleko i mąkę dla dziecka.
Tego dnia nie wyszła już na miasto. Zgotowała strawę z mleka i mąki złożoną, nalała ją na glinianą miskę i posadziła przed nią Jancię.
Ale dziewczynka jadła niewiele. Milcząca była i wyjątkowo poważna. Mała główka ciężyła jej znać dolegliwie, bo podpierała ją ciągle chudą rączką, potem usiadła na ziemi przy matce, położyła się na jej kolanach i usnęła snem ciężkim, długim.
Nazajutrz Marta przelękła się spojrzawszy przy świetle poranku na twarz swego dziecka. Jancia bledszą jeszcze była jak wczoraj, z zapadłych i podkrążonych jej oczów przemawiała cicha, lecz przejmująca skarga. Młoda kobieta odwróciła się ku oknu i kurczowo załamała dłonie.
«Jeżeli nie dam jej lepszych wygód — myślała — zachoruje… Lepszych wygód, co za szalona myśl! za dni dwa, trzy nie będę miała za co izby ogrzać i ciepłej strawy dla niej zgotować!»
— A! — rzekła do siebie po chwili — nie ma co czynić! trzeba iść i przeprosić Szwejcową! Poszła na ulicę Freta. Otwierając drzwi posępnej pracowni zdziwiła się nad sobą więcej jeszcze niż wtedy, gdy wchodziła do księgarni. Czuła się wprawdzie upokorzona nieco, ale uczucie to było niczym w porównaniu z panującą w niej żądzą zostania na powrót przyjętą w to miejsce, które przed dwoma dniami opuściła dobrowolnie.
Szwejcowa nie okazała na widok jej najmniejszego zdziwienia. Po obwisłych wargach poważnej matrony przemknął tylko szybki uśmiech i oczy jej błysnęły ostro zza okularów. Robotnice popodnosiły głowy i patrzały na przybyłą, jedne z ciekawością, inne z ironią i złośliwym zadowoleniem. Pod spojrzeniami dwudziestu przeszło par oczów Marta uczuła gorący płomień na policzkach i czole.
Była to męczarnia straszna, ale trwała zaledwie sekundę. Naczelniczka zakładu i jej córka przestały krajać płótno. Oczekiwały znać od dawnej swej robotnicy pierwszego słowa.
— Pani! — zwracając się do Szwejcowej rzekła Marta — dwa dni temu byłam porywczą, nieuważną… obraziłam się tym, co mi pani mówiłaś, i odpowiedziałam niegrzecznością. Przepraszam panią. Jeżeli można… chciałabym znowu pracować u pani.
Jak wprzódy zdziwienia, tak teraz triumfu nie znać było na twarzy Szwejcowej.
Owszem, uśmiechnęła się ona słodko i skinęła głową uprzejmie.
— O, moja pani Świcka! — zaczęła słodkim, miodowym głosem — ja się nie gniewam, wcale nie gniewam… i cóż tam, dobry Boże, tak bardzo ważnego usłyszeć jakąś niegrzeczność… znieść przykre słowo. Wszak Odkupiciel nasz rozkazał, abyśmy rano i wieczór powtarzali: «i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy!» Byłabym nieposłuszną słowu bożemu, jeślibym gniewała się na panią Świcką… ale przyjąć pani Świckiej do zakładu mego nie mogę, bardzo żałuję, ale doprawdy już nie mogę, bo na miejscu pani Świckiej mam od wczoraj inną robotnicę…
Przy ostatnim wyrazie wskazała nożycami młodą kobietę, która siedziała na dawnym miejscu Marty.
— Zakład nasz posiada, chwała Bogu, jak najlepszą reputację… nie używamy przy tym maszyn, które tak okropnie niszczą siły i nadwerężają zdrowie osób pracujących. Toteż robotnice cisną się do nas, cisną. Prawdziwy natłok. Nie ma dnia, w którym by dwie lub trzy osoby nie zgłaszały się z prośbą o robotę. Nie brakuje, chwała Bogu, robotnic, nie brakuje, nadto zaś ich nabierać nie możemy, bo ja i moja córka, nie życzymy sobie obarczać się pracą zbytecznie. Teraz więc, kiedy jest komplet robotnic, więcej nawet niż komplet, dla pani Świckiej miejsca…
— A może, mamo, znalazłaby się jeszcze robota i dla pani Świckiej — szepnęła nieładna panna pochylając się ku matce.
Od kilku chwil przypatrywała się ona Marcie z uwagą i ciekawością. W małych, zezowatych trochę jej oczach zjawiło się coś na kształt politowania.
Ale Szwejcowa wzruszyła ramionami.
— Nie — rzekła — nie ma roboty, nie ma! Nie możemy przecież dlatego, aby przyjąć panią Świcką, która dobrowolnie nas opuściła, odprawić wczoraj przyjętą pannę Zofię?
Usłyszawszy ostatnie wyrazy kobieta siedząca na dawnym miejscu Marty podniosła głowę znad roboty i spojrzała na naczelniczkę zakładu prawie z przestrachem.
— Pani mnie już nie przyjmie? — zapytała Marta — nie mogę mieć żadnej nadziei?
— Żadnej, kochana pani Świcka, żadnej! Bardzo żałuję, ale miejsce już zajęte… nie mogę.
Marta ledwie dostrzegalnym ruchem skinęła głową i wyszła z pracowni.
Otwierając drzwi usłyszała za sobą szmer złożony z cichych bardzo szeptów, a jeszcze cichszych chichotów. Zrozumiała, że jest przedmiotem szyderstwa lub jałowego politowania dwudziestu przeszło osób, i uczuła znowu płomień w piersi i na czole. Znalazłszy się jednak na ulicy opanowaną została zaraz jedyną, wyłączną myślą: