Выбрать главу

«Nie mogę przecież wrócić tak z pustymi rękami! Muszę dziś koniecznie izbę cieplej ogrzać, a jutro urządzić dla dziecka mięsną jakąś potrawę… inaczej zachoruje…»

Przez chwilę szła tak, jakby nie wiedziała dobrze, dokąd idzie; skręcała na lewo i na prawo, zatrzymywała się śród chodnika; ze spuszczoną głową myślała.

Potem pewniej już i w prostym kierunku zaczęła iść ulicą Długą. Idąc, dłuższe i ważniejsze spojrzenia zatrzymywała na wystawach sklepowych.

Przed jedną z nich stanęła. Był to sklep jubilerski, niezbyt obszerny i niezbyt wytworny. Takiego znać szukała młoda kobieta, bo po chwilowym namyśle otworzyła drzwi szklanne, parą wschodkami nad poziom wyniesione. Zewnętrzność sklepu omyliła ją. Nie był on tak skromny, jak wyglądał.

Owszem, w dość obszernym pokoju znajdowała się znaczna ilość wyrobów ze złota i drogich kamieni. Tylko że istotna zamożność wskutek nieumiejętności wykazywania jej albo i umyślnej intencji nie występowała na pokaz przechodniom.

Że zewnętrzna prostota sklepu pochodziła z umyślnej intencji jego właściciela, można było na pewno prawie przypuszczać widząc, jak w otoczeniu pomocników swych i zapewne uczniów pracował on własnoręcznie był to człowiek przysadzisty, rumiany, szpakowaty, dobrodusznym uśmiechem i wielkim sprytem w małych burych oczach. Na widok wchodzącej kobiety powstał i z grzecznością zapytał, czego żąda.

— Przepraszam pana, jeżeli źle trafiłam — rzekła Marta — sądziłam, że nabędziesz pan może u mnie pewien złoty przedmiot…

— Dlaczegóżby nie, pani dobrodziejko, dlaczegóżby nie? — odpowiedział jubiler ze sprytnymi błyszczącymi oczami — jakiż to jest przedmiot?

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Marta stała na środku sklepu z oczami nieruchomie utkwionymi w ziemię. Rysy jej, powleczone bladością marmuru, sztywne były i wyprężone. Można by rzec, iż skończyła rozmowę z własnym wnętrzem swym rozpoczętą i że zdobywała się właśnie na ostatnie słowo rozmowy tej, mające wyrażać jakieś z ciężkim trudem wywalczone postanowienie.

— Jakiż to jest przedmiot? — zapytał powtórnie jubiler i niecierpliwe trochę spojrzenie rzucił na pierwszą swą robotę.

— Obrączka ślubna — odpowiedziała kobieta.

— Obrączka ślubna! — powtórzył przeciągle jubiler.

— Obrączka ślubna — podnosząc głowy szepnęli z cicha pomocnicy jubilera.

— Obrączka ślubna — wymówiła raz jeszcze Marta, wysunęła spod grubej chusty rękę zziębniętą i z cienkiego palca ściągnęła złoty pierścień. Zarazem zachwiała się na nogach i jak osoba bliska omdlenia bezwiednym ruchem szukała czegoś, na czym by wesprzeć się mogła.

— Niech pani siada, niech pani dobrodziejka siada — zawołał jubiler, z którego ust zsunął się bez śladu dobroduszny uśmiech. Jeden z pomocników jubilera podsunął w stronę kobiety taboret. Ale Marta nie usiadła. Przebyła ona jedną z najcięższych, najcięższą może chwilę ze wszystkich, którymi znaczył się mozolny jej pochód po drogach ubóstwa. Gdy ściągała z palca złotą obrączkę, wydało się jej, że raz jeszcze i ostatecznie rozstaje się z jedynym człowiekiem, którego kochała na ziemi, ze szczęśliwą, niezapomnianą przeszłością.

Serce jej ścisnęło się kurczowo, w głowie zaszumiało. Ale chwilę tę już przebyła. Siłą woli pochwyciła umykającą jej przytomność umysłu, wytrzeźwiała całkiem i podała jubilerowi obrączkę.

— Czy to konieczne? mój Boże, czy to konieczne? — zapytał jubiler tonem politowania.

— Konieczne — krótko i sucho odpowiedziała kobieta.

— A! jeśli pani życzysz sobie tego, lepiej już, że zbędziesz przedmiot ten mnie niż komu innemu. Otrzymasz pani przynajmniej całą jego wartość.

Mówiąc to stał już za stołem pokrytym oszklonymi pudłami złotniczych wyrobów i rzucał obrączkę na niewielkie mosiężne szale. Dwa metale spotykając się ze sobą wydały dźwięk czysty i przeciągły.

— Dobre złoto — szepnął jubiler.

Marta odwróciła twarz od kołyszących się szalek. Wzrok jej przylgnął teraz do widoku, na który dotąd nie zwracała uwagi. Był to widok bardzo prosty. Z dwóch stron podłużnego stołu siedziało pięciu młodych mężczyzn, od lat piętnastu do dwudziestu pięciu, z delikatnymi narzędziami w ręku. Jedni z nich szlifowali i polerowali drogie kamienie różnej wielkości; inni topili złoto przy małych płomykach liżących brzegi żelaznych trójnóżków; jeden rysował wzory łańcuszków, bransolet, brosz, kolców, kopert do zegarków i tym podobnych kunsztownych wyrobów. Marta wlepiała wzrok w każdą z kolei parę rąk poruszających się przy podłużnym stole. Oczy jej, zagasłe przed chwilą, zaczęły płonąć silnym ogniem. Odmalowała się w nich gorączkowa ciekawość, chciwa nieledwie żądza. Przez parę minut takiego patrzenia dostrzegła więcej szczegółów jubilerskiej sztuki, pojęła lepiej rodzaj jej i naturę, niżby kto inny w innych okolicznościach zostający dostrzec i pojąć mógł w przeciągu długich godzin.

— Proszę pani dobrodziejki — ozwał się zza stołu jubiler — obrączka pani dobrodziejki warta jest rubli srebrem trzy i pół.

Na głos ten Marta odwróciła twarz od robotników i szybko przystąpiła do stołu, za którym stał jubiler.

— Panie! — rzekła — wszakże panowie ci są pańskimi pomocnikami?

— Tak, pani — zdziwiony trochę niespodzianym pytaniem odpowiedział jubiler.

— I pańskimi uczniami zapewne…

— Tak, pani, po części i uczniami. Marta błyszczący wzrok zatapiała głęboko w twarzy stojącego przed nią człowieka.

— Czy nie możesz pan przyjąć mnie za uczennicę swą i pomocnicę?

Małe oczy jubilera roztworzyły się szeroko.

— Panią! panią! — wyjąkał — jakże to… dlaczego to… ależ to…

— Tak, mnie — powtórzyła kobieta pewnym głosem. — Jestem bez żadnego sposobu do życia… widzę, że robota jubilerska nie ma w sobie nic, co by przechodziło me siły, owszem, zdaje mi się, że spełniałabym ją dobrze, ponieważ trzeba tu dobrego smaku, a ja kiedyś miałam możność wyrobić go w sobie… Wprawdzie, musiałbyś pan mię uczyć z początku, ale nie trwałoby to długo… ręczę panu, że pracowałabym usilnie i pojętnie… przyjęłabym zresztą zapłatę najmniejszą, choćby jakąkolwiek… jakąkolwiek…

Jubiler ochłonął ze zdziwienia. Zrozumiał już, o co szło kobiecie, która przyniosła mu do sprzedania obrączkę ślubną. Niskie jego czoło zmarszczyło się jednak dość wyraźnie, bystre oczy migotały zmieszaniem.

— Widzi pani dobrodziejka — zaczął — ja właściwie uczniów w sklepie moim nie miewam; ci panowie są już usposobieni, wyuczeni…

Marta spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli robotnicy. Jeden z nich, ten, który rysował, wstał właśnie i wyszedł do sąsiedniego pokoju.

— Umiem rysować — rzekła Marta — to jest — poprawiła się szybko — umiem rysować o tyle, aby móc wykonywać dla jubilerskich wyrobów odpowiednie wzory.

Wymawiając te słowa z rodzajem gorączkowego pośpiechu, postąpiła ku podłużnemu stołowi i usiadła na miejscu tylko co przez jubilerskiego rysownika opuszczonym. Młodzi ludzie przy stole pracujący usunęli się nieco z krzesłami, przerwali swą robotę i patrzyli na zasiadającą śród nich kobietę ze zdziwieniem połączonym z ironią. Bez ironii, ale z wielkim także zdziwieniem patrzał na nią jubiler. Ona nie zważała na nic, nie widziała. Pochwyciła ołówek i na ćwiartce białego papieru, którą przed sobą znalazła, rysować zaczęła.

Cisza zupełna panowała w sklepie. Na pochyloną twarz kobiety występował rumieniec, pierś jej oddychała powoli i głęboko, ręka pewnym ruchem, bez najmniejszego drżenia, rzucała na papier lekkie, krótkie lub powłóczyste rysy.

Rysownik, który przed chwilą wyszedł był do sąsiedniego pokoju, wracał do sklepu, ale ujrzawszy miejsce swe zajętym, zatrzymał się w progu. Był to dwudziestotrzyletni może mężczyzna, starannie ubrany, z ufryzowanymi włosami i wymuskanym wąsikiem. Zapuścił ręce w kieszenie, oparł się niedbale o róg ściany i z uśmiechem na ustach zamieniał wzrokiem z towarzyszami żartobliwe znaki porozumienia.