— Ależ, pani dobrodziejko… — ozwał się zniecierpliwiony trochę jubiler.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedziała Marta nie odrywając oczu od swej roboty.
Po chwili wstała i podała jubilerowi kartę, na której rysowała.
— Oto jest wzór na bransoletę — rzekła.
Jubiler wlepił oczy w rysunek. Wzór wykonany był bardzo pięknie. Składał się z wieńca szerokich, kształtnych liści, spiętych klamrą okrągłą, gładką, dwoma tylko krętymi łodygami oplecioną.
Bransoleta według wzoru tego wykonana łączyłaby w sobie dwie główne zalety podobnego rodzaju wyrobów: prostotę i wykwintność.
— Ładnie! nie ma co powiedzieć! bardzo ładnie! — mówił jubiler przechylając głowę na obie strony i z miną zadowolonego znawcy przyglądał się rysunkowi.
— Ładnie, bardzo ładnie! — powtórzył, ale tym razem trochę zmieszany. — Rysunki pani mogłyby mi być bardzo użytecznymi, ale… ale…
Umilkł i biedząc się widocznie nad stosownym wypowiedzeniem swej myśli, potarł dłonią gęstą swą, szpakowatą czuprynę.
Młody człowiek stojący we drzwiach uśmiechał się ciągle.
— O mój Boże! — wymówił wzruszając ramionami — jeżeli pan wstrzymujesz się z przyjęciem tej pani na rysowni… jakże tu powiedzieć… no, na rysownicę…
Siedzący przy stole piętnastoletni chłopak parsknął śmiechem. Młody człowiek z ufryzowanymi włosami mówił dalej:
— Jeżeli tedy wstrzymujesz się pan od spełnienia żądania tej pani przez wzgląd na mnie, nie rób sobie, proszę, żadnej subiekcji. Wiesz pan przecie, że i bez tego nie będę już pracował u pana dłużej nad parę tygodni, mam pewność bowiem, że w tym czasie otrzymam posadę w biurze budowniczego miasta Warszawy…
Mówił to z trochą ironii i z zupełną niedbałością. Znać w nim było człowieka, dla którego sklep jubilera był tylko stacją na drodze ku miejscom wyższym i zyskowniejszym.
— Tak, tak — rzekł jubiler — wiem o tym, że pan opuścisz mię wkrótce… ależ nie mogę przecie…
— Ile pan płacisz temu panu? — wpadła mu w mowę Marta.
Jubiler wymienił cyfrę zapłaty, jaką codziennie udzielał ufryzowanemu młodzieńcowi.
— Poprzestanę na połowie zapłaty tej — rzekła kobieta.
Tym razem jubiler obydwoma już dłońmi potarł czuprynę.
— Aj! aj! — zawołał przechodząc od jednego stołu do drugiego — toż mi pani dopiero klina wbijasz w głowę.
Spojrzał mimochodem na wyrysowany przez Martę wzór bransolety.
— Ładnie! Nie ma co mówić! Bardzo ładnie!
— Aj! aj! — powtórzył, a sprytne oczy jego biegały niespokojnie po sklepie.
Widocznie walczył z sobą, czyli walczyły w nim chęci posiadania dobrej i bardzo taniej pracownicy z obawą wprowadzenia do zakładu niebywałej dotąd nowości.
Stanął na środku sklepu i patrząc na swych pomocników wymówił pytającym tonem:
— Ha? Co?
Prawdopodobnie lakoniczne pytania te zadawał samemu sobie, ale niby z widomą odpowiedzią spotkał się oko w oko z czterema twarzami siedzących przy stole robotników. Na twarzach tych malowało się trochę zdziwienia, ale daleko więcej szyderstwa. Co zaś do młodzieńca z ufryzowanymi włosami, ten zaśmiał się prawie głośno i jakby w intencji wyśmiania się do woli cofnął się z poskokiem do sąsiedniego pokoju.
Czego ludzie ci uśmiechali się i śmiali?
Trudno by na to odpowiedzieć, a raczej długo by o tym mówić. Jubiler wszakże w uśmiechach tych znalazł znać potwierdzenie obaw swych i wstrętów.
Obu rękami uczynił gest wyrazisty i patrząc na Martę, zawołał:
— Ależ, pani dobrodziejko! Pani dobrodziejka jesteś kobietą!
Wykrzyk ten był w zupełności dobrodusznym. Zadźwięczał w nim nawet żal przemysłowca, który dla względów nie obchodzących go bezpośrednio tracił dobry interes.
Marta uśmiechnęła się.
— Jestem kobietą — rzekła — tak, to prawda. I cóż stąd? Umiem rysować wzory…
— No, tak! Tak! — trąc czuprynę i siadając pomiędzy pomocnikami swymi zawołał jubiler — ale widzisz pani, byłaby to rzecz nowa, całkiem nowa… Ja, przyznam się, nie bardzo lubię wszelkich nowości!… Jak pani widzisz, pracują tu u mnie młodzi ludzie… świat jest złośliwy… rozumiesz pani?
— Rozumiem — przerwała Marta — i dziękuję panu za objaśnienia, które nie są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
— Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam… Zerwał się z krzesła, pobiegł do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamyślony.
— Oto są pieniądze — rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się twarzą ku jubilerowi.
— Mówiłeś mi pan, ze obrączka moja warta rubli trzy i pół, a dałeś mi cztery.
Otrzymałam tedy pół rubla nadto.
— Ależ, pani dobrodziejko — wyjąkał jubiler — myślałem… sądziłem… chciałem… pani dobrodziejka wyrysowałaś mi wzór…
— Rozumiem — przerwała Marta — i dziękuję panu!
Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmużnę?
Marta opuściwszy sklep jubilera nie płakała, nie przyśpieszała i nie zwalniała kroku.
Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszkaniu krokiem równym, wciąż jednostajnym.
Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę kupi dziś jeszcze drzewa dla lepszego ogrzania na noc izby, wiktuałów dla sporządzenia dziecku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, można by rzec, że albo zapomniała o wszystkim na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi pójść gdzie indziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory, która była jej mieszkaniem. Do dnia tego, ile razy wracała do domu, biegła zawsze spiesznie po wschodach; teraz wstępowała na nie powoli, parę razy potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku lub nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń.
— Wyrzutek społeczeństwa! — szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieruchoma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionymi nad głową.
Jancia przypełzła raczej, niż przyszła ku miejscu, na którym spoczęła milcząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudymi, zziębniętymi ramionami otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem, nisko, na szerokiej przestrzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych gwarów posyłając w to miejsce, w którym opuszczone, zda się, przez Boga i ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha — kobieta i dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli w nieruchomości kamiennej, bez żadnej myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia, jak śmiertelne zmordowanie.
Praca, umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynagradzana, jest najdzielniejszym, jedynie może dzielnym, higienicznym środkiem przeciw chorobom ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dna nie wyczerpuje sił fizycznych i moralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i rozpaczne nieznajdowanie.