Выбрать главу

Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jedna, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszkania przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej, kobiecie owej ze zwiędłym czołem i rozwianymi włosami powiedzieć: «Wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem człowiekiem, jestem rzeczą!» Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia, wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożebniały.

Nie myślała też o niej, tak jak nie myślała w tej chwili o niczym. Nagle usłyszała jakby przez sen, chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten wstrząsnął ją dreszczem i w jednym oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nieruchomości.

Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana:

— Czy to ty kaszlałaś, Janciu?

— Ja, mamo!

Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka — cichy i chrapliwy.

Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.

— O mój Boże! — jęknęła kobieta — tylko nie to! Wszystko już, wszystko, tylko nie to!

W głębokim zmroku nie mogła wyraźnie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ramionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały czerwone piętna gorączki, rozszerzone źrenice patrzały z głęboką, choć niemą skargą. Zakaszlała po raz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na ramię matki.

O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej, a jednak nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie potykała się o strome stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Można by rzec, że miała skrzydła u ramion, i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.

W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.

Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatnim futrze.

Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na ziemi posłania. Dziecię z rumianą od gorączki twarzą rzucało się na nim nieprzerywanym kaszlem i niewyraźnymi skargami.

Lekarz obejrzał się, za krzesłem zapewne. Nie ujrzawszy go, przyklęknął na ziemi. Kobieta stała u nóg posłania, niema i nieruchoma, z ponurym ogniem w oczach.

— Jak tu zimno! — rzekł powstając mężczyzna. Kobieta nic nie odpowiedziała.

— Na czymże pisać będę?

Na oknie stała flaszka z atramentem, leżały pióra i arkusz papieru.

Lekarz, zgięty na wpół, zapisał receptę.

— Dziecko ma zapalenie kanału oddechowego, inaczej bronchit. Ogrzej pani izbę i lekarstwo dawaj pilnie.

Powiedział jeszcze słów kilka i podjął z ziemi kapelusz.

Kobieta sięgnęła do kieszeni i w milczeniu podała mu rękę z pieniądzem w dłoni. Lekarz raz jeszcze szybkie spojrzenie rzucił dokoła i nie wyciągnął swej ręki.

— Nie trzeba — rzekł już przy progu — nie trzeba! Dziecko słabe jest i wyniszczone.

Choroba będzie długa i lekarstwa zapewne liczne. Jutro przyjdę.

Odszedł. Wdowa upadła na kolana przed niskim posłaniem, przylgnęła piersią do piersi dziecięcej.

— O moje dziecko! jedyne dziecko moje! — szeptała — przebacz twej matce, przebacz! Nie potrafiłam ogrzać cię i wyżywić, dałam cię na pastwę zimnu i głodowi! Jesteś słaba, wyniszczona… jesteś chora… o dziecko moje…

Zsunęła się bezwiednie z pościeli, czołem uderzyła o ziemię, ręce zatopiła we włosach.

— O, jakam ja nikczemna, niegodziwa, występna!

W godzinę potem przyniesione już z miasta lekarstwo stało obok chorego dziecka, równo ze świtem i otworzeniem się sklepików z wiktuałami obfity ogień palił się na kominie i napełniał izbę orzeźwiającym ciepłem.

Sprawdziły się słowa lekarza. Choroba Janci trwała długo. Lekarz, powtarzający odwiedziny swe co dzień, przyszedł już po raz dziesiąty. Dziecko pogrążone było jeszcze w silnej gorączce; mozolny i chrapliwy oddech jego, podobny do zgrzytu piły, rozlegał się po podłodze.

Marta stała znowu niema i nieruchoma u nóg posłania. Lekarz zwrócił się do niej:

— Nie trać pani nadziei — rzekł łagodnie — dziecko może wyzdrowieć, ale teraz, szczególniej dziś, jutro, trzeba mu starań wyjątkowo pilnych. Dziś jest tu znowu za chłodno. Temperatura powinna być ogrzana przynajmniej o sześć stopni lub więcej. Lekarstwo zaś, które przepisałem, przynieś pani jak najprędzej i dawaj je dziecku przez noc całą bez przerwy. Jest może trochę za drogim, ale już — jedynym.

Odszedł. Marta stała na środku izby ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Ogrzać temperaturę izby! Czym? Kupić lekarstwo! Za co?

Nie miała już w kieszeni ani grosza. W pierwszym dniu choroby dziecka posiadała cztery ruble i parę złotych; skarb ten pożarł komin, w którym ogień palił się co dnia, i aptekarska retorta, do której Marta przybiegała kilka razy na dobę.

Nie targała już teraz włosów swych, nie padała na ziemię i nie uderzała się w piersi z bezdenną pokorą. Była zaledwie cieniem dawnej Marty. Wychudła i zżółkła twarz jej powlekła się wyrazem cierpienia, które, stawszy się normalnym stanem ducha, przeniknąwszy sobą najdrobniejsze fibry ciała, wrzało w piersi i w głowie głucho i niemo, ale nieustannie. Zsiniałe wargi kobiety ściśnięte były silnie jak u kogoś, kto nawykł za zwartymi zębami powstrzymywać jęki i okrzyki, zagasłe źrenice jej szklannym spojrzeniem obiegały dokoła izbę.

Może było co jeszcze do sprzedania?

Nie, nic nie było prócz poduszki, na której wspierała się głowa chorego dziecka, wełnianego okrycia, pod którym dyszała pierś jego ochrypła, dwóch koszulek i starych sukienek dziecięcych, za które nikt nie da tyle nawet, ile za więź drzewa zapłacić trzeba.

Kobieta bezwładnie opuściła ręce.

— Cóż ja uczynię? — szepnęła — cóż uczynić mogę? niech umiera! położę się przy niej i umrę z nią razem!

W tej chwili dziecię rzuciło się na posłaniu i wydało słaby okrzyk. W okrzyku tym zabrzmiał jakby śmiech radości i niewyraźny jęk żalu.

— Ojcze! — zawołało dziecię wyciągając w powietrzu obie ręce chude i rozpalone.

— Ojcze! ojcze! …

O boleści! mordercza gorączka przyniosła przed oczy dziecięcia obraz jego ojca, uśmiechnęło się ono do niego, zajęczało przed nim skargą i zawołało o ratunek.

Marta podniosła schyloną przedtem głowę, do oczu jej, przed chwilą suchych i zgasłych, z nagłym gwałtem rzuciły się łzy. Załamała dłonie i przez szklistą osłonę utkwiła wzrok w twarzy dziecięcia.

— Przyzywasz ojca — wyszeptała ze wzdętej i falującej piersi — on by ci pewno mógł przynieść ratunek! On zapracowałby dla ciebie na ciepło i pożywienie wprzódy, na lekarstwo teraz…

Stała chwilę i milczała. Nagle rzuciła się ku posłaniu i stanęła nad nim.

— Ach! — zawołała — i ja także nie pozostawię cię bez ratunku! Ojciec pracowałby dla ciebie… Matka — pójdzie żebrać!

Płomienny rumieniec okrył zżółkłe jej policzki, w oczach zapłonął ogień silnego postanowienia.

Zarzuciła na głowę czarną chustkę i zbiegła na dół do mieszkania stróża.

Tam przed ogniem, przy którym gotowała się strawa, siedziała kobieta w wielkim czepcu i grubym obuwiu.

Marta stanęła przed nią zdyszana biegiem.

— Pani! — zawołała — przez litość… przez miłosierdzie…

— Pewno pieniędzy! — fuknęła kobieta — nie mam, nie mam, skąd ja ich tam mieć mogę…

— Nie, nie, nie pieniędzy! pójdę po nie do miasta! posiedź pani tymczasem przy moim chorym dziecku!