Выбрать главу

Kobieta skrzywiła się, choć nie tak gniewnie jak wprzódy.

— Albo to ja mam czas siedzieć przy acani chorym dziecku…

Marta pochyliła się, pochwyciła wielką, grubą, twardą rękę kobiety i przyłożyła ją do ust.

— Przez litość, pani, przez miłosierdzie posiedź przy niej… Ciągle pić chce… rzuca się i zrywa, nie można dziś zostawić ją samą…

Całowała tę rękę, która niedawno jeszcze zadawala razy ciału jej dziecka.

— No, no, co tam acani robisz! pójdę już, pójdę i posiedzę, tylko nie baw się długo, bo za godzinę dziecko mi przyjdzie ze szkoły i muszę je nakarmić! …

Ciemna postać kobiety mknęła śród zmroku pod sklepioną bramą kamienicy.

— Pójdę… wyciągnę rękę… wyżebrzę… — szeptała do siebie Marta.

Wybiegła na ulicę, stanęła, pomyślała jeszcze chwilę i popędziła w kierunku Świętojerskiej ulicy. Płomieniste skrzydła, z których jednym była boleść, drugim przestrach, niosły ją znowu z szybkością zadziwiającą. Ślepa, głucha, nie czująca potrąceń przechodniów, nie zważająca na ich sarkania i oglądania się, jak błyskawica przerzynała zachodzące jej drogę tłumy ludności i mknęła chodnikami ku miejscu, w którym była jedna ze spotkanych przez nią rąk litościwych.

Stanęła na koniec przed bramą, do której niegdyś wchodziła z radością, nadzieją, dumą, odetchnęła głęboko, wstąpiła szybko po oświetlonych wschodach i trzęsącą się ręką dotknęła rączki elektrycznego dzwonka. Drzwi otworzyły się, młoda, ustrojona, fertyczna służąca stanęła w progu, zarazem fala światła rzuciła się w oczy i fala gwaru złożonego z głosów ludzkich uderzyła słuch przybywającej kobiety. Przedpokój obficie był oświetlony, za drzwiami prowadzącymi do salonu szemrało, gwarzyło, śmiało się kilkanaście, kilkadziesiąt może głosów ludzkich.

— Czego pani życzy sobie? — zapytała służąca.

— Mam interes do pani Rudzińskiej.

— O! to chyba niech pani jutro przyjdzie. Dziś u moich państwa tygodniowy wieczór, goście tylko co się zebrali, pani moja nie może wyjść z salonu…

Marta cofnęła się na wschody. Służąca drzwi za nią zamknęła. Za drzwiami tymi mieszkała istotnie dobra, szczerze miłosierna kobieta. Litościwa ręka jej nie mogła przecież w tej chwili otworzyć się dla Marty. I było to rzeczą bardzo naturalną. Litościwe ręce posiadają w sobie w ogóle okrutny żywioł niepewności. Najlepszy bowiem człowiek nie może każdej chwili życia swego poświęcić dobrym uczynkom. Nie tylko zatrudnienia pilne i troski osobiste, ale bezwinne skądinąd, obowiązkowe, nawet niekiedy towarzyskie zajęcia ku innym celom i czynnościom zwracają litościwą rękę, nie pozwalając, aby dla biedy ludzkiej była bezzawodną opoką.

Marta szła teraz, biegła raczej ku Krakowskiemu Przedmieściu. Miała zapewne na myśli dobroczynnego księgarza. Zaledwie przecież stanęła przed drzwiami księgarni i spojrzała przez szyby, cofnęła się na chodnik. Zobaczyła w księgarni kilka osób parę pań wystrojonych, dwóch mężczyzn z wesołymi twarzami, którzy wybierali i kupowali książki.

Część IX

Było to pomiędzy godziną wieczorną siódmą i ósmą, a więc w porze, w której wewnątrz i zewnątrz wielkie miasto wre najzawrotniejszym ruchem, jaśnieje najbogatszym strojem, do nieskończoności prawie mnoży w sobie zjawiska cywilizacji, które obejmują w posiadanie swe wnętrza gmachów i szlaki ulic, szerokie przestrzenie zalewają rzęsistym światłem, muzyką, tłumami, gwarem. Życie wieczorne to połowa życia, większa może dla ludności grodu, na którego niebie przez długie miesiące słońce kilka zaledwie godzin jaśnieje codziennie.

Krakowskie Przedmieście wrzało ruchem, kipiało życiem i pośpiechem, któremu sprzyjała pogoda wieczorna. Drobny śnieżek marcowy spadł na zmarzniętą jeszcze ziemię i oczyścił niebo z białawych obłoków. Teraz namiot niebieski roztaczał się nad miastem, głęboki, ciemny, gwiaździsty.

Nieustanny turkot kół, niby grzmot nieskończony, biegł środkiem szerokiej ulicy. Na chodnikach falowało tysiące głów ludzkich. Widno tam było tak prawie jak w dzień, bo prócz rozsianych gazowych latarni mnogie okna magazynów rzucały na szeroką przestrzeń powodzie światła.

Na chodnikach głównych ulic Warszawy nigdy nie bywa tak tłumnie, jak w tej właśnie porze. Jest to bowiem pora i pracowitych, i próżniaków. Pracowici spieszą ku spoczynkowi lub rozrywce, próżniacy lubują się właściwymi sobie żywiołami; wrzawą, w którą wsłuchują się bezmyślnie, rozmaitością widoków na które się gapią, blaskiem pieszczącym zmysł ich wzroku, a może i tajemniczym półcieniem wieczoru. W biegnącym tym, śpieszącym, gwarzącym tłumie znajduje się zapewne wiele dusz litościwych, ale dusze te czym innym teraz niż litowaniem są zajęte. Pochwycił je wir świata, dzień kończący się wezwał do pośpiechu; zabawy, interesa, uczucia w tej porze porwały wyobraźnię, zajęły myśli, dały cel pośpiesznym krokom. Oprócz tego przy świetle sztucznym mniej wyraźnie niż przy dziennym występują bruzdy na twarz cierpiącego, w zagasłych źrenicach przeglądają się promienie lamp naśladując blaski zdrowia i życia, turkot i wrzawa głuszą głosy zmęczonych piersi.

Litościwe zaś dusze i ręce zatrzymują się tam nade wszystko i najdłużej, gdzie szkielet nędzy najgłośniej dzwoni nagimi kośćmi, najstraszniej spogląda trupimi oczami.

Od kwadransa już Marta była na Krakowskim Przedmieściu.

Od kwadransa? Od roku, od wieku, od początku czasów!

Nie biegła już teraz, ale szła powoli, sztywna, niema, z nieruchomą twarzą i oczami szklannym wejrzeniem, sunącymi po twarzach przechodniów.

Płomieniste skrzydła, które godzinę temu miała u ramion, opadły, czuła się ogarniętą znowu śmiertelnym zmordowaniem. Szła jednak po smugach światłości; w półzmroku przed nią, nad nią, obok niej, pomiędzy gwiazdami nieba i twarzami ludzkimi na ziemi unosiła się i z milczącą skargą patrzała na nią twarz jej dziecka. Szła, bo na widok ludzi w głowie jej po raz pierwszy wyraźnie ozwała się myśl obwiniająca. Żal do ludzi zawrzał w jej piersi wszystkimi łzami, które w niej skrzepły, a teraz przemieniały się zwolna w kipiący wrzątek. Po raz pierwszy myślała, że ludzie to winni są bezbrzeżnej jej niedoli, że powinni oni dźwignąć ciężar życia jej i jej dziecka. W tej chwili zagasło w niej do szczętu uczucie osobistej odpowiedzialności. Czuła się słabą jak dziecko, bezsilną i znużoną jak istota konająca.

«Ci silni — myślała — ci umiejętni, ci szczęśliwi, niech dzielą się tym, co im daje świat, ze mną, której on nic dać nie chciał.»

A jednak nie wyciągnęła jeszcze ręki ani razu.

Za każdym razem, gdy rozmijała się z jaką lekką, zgrabną, strojną postacią kobiecą, wyjmowała rękę zza fałd swej grubej chusty, ale jej nie wyciągała, otwierała usta, ale nic nie wymawiała. Zesłabły głos jej cofał się ze strachem przed wrzawą uliczną, w której utonąć by musiał nie usłyszany, w rękę uderzała moc niewidzialna i w dół ją rzucała.

Byłaż to jeszcze moc wstydu? A jednak jęczało tam ono, biedne, chore dziecię ubogiej kobiety, rzucało się na swej twardej pościeli i spalonymi gorączką ustami, piersią ochrypłą i zamierającą wzywało ojca!

Dwie panie w aksamitnych okryciach, wspierając się wzajem o siebie, szły pośpiesznie i rozmawiały wesoło. Jedna z nich młoda była i piękna jak anioł.

Marta stanęła na ich drodze.

— Pani! — wymówiła — pani!

Głos jej był cichy, ale nie jękliwy. Nie umiała dostroić go, nie myślała może o tym, aby go dostrajać do tonów żebractwa. Toteż idące panie znaczenia wykrzyku jej nie zrozumiały. W pośpiechu minęły ją parę kroków, lecz potem przystanęły, a jedna z nich odwracając głowę zapytała:

— A co tam takiego, moja pani? czyśmy co zgubiły?