Выбрать главу

Nie było odpowiedzi, bo Marta zwróciła się w stronę przeciwną i poszła dalej tak szybko, jakby uciec chciała i od tych kobiet, i od tego miejsca, na którym do nich wołała.

Zwolniła kroku, na zżółkłe, zwiędłe, zapadłe jej policzki występować zaczęły krwiste plamy rumieńców. Były to piętna palącej pierś jej gorączki. W zagasłych źrenicach migotały ostre, przeszywające błyski. Była to łuna tego pożaru ciemnych myśli, który obejmował jej głowę.

Zwolniła kroku, przystanęła znowu. Chodnikiem szedł mężczyzna, zgarbiony trochę pod ciężarem, zbytecznym dlań pewno, dostatniego futra. Marta wzrok przenikliwy zapuściła w twarz przechodnia. Dobroduszną była ona, łagodną, ozdobioną bujnym, jak mleko białym wąsem.

Wyjęła znowu rękę zza grubych fałd chusty, nie wyciągając jej jednak głośniej jak wprzódy wymówiła:

— Panie! panie!

Mężczyzna miał już ją minąć; zatrzymał się przecież nagle, spojrzał w twarz kobiety, na którą padał blask lamp zza szerokiego okna, zrozumiał, czego chciała. Zapuścił rękę w kieszeń surduta, wyjął z niej małą sakiewkę. zdawał, się szukać czegoś pomiędzy drobną monetą, znalazł czego szukał, wcisnął w dłoń kobiety mały pieniążek i odszedł. Marta spojrzała na otrzymany datek i zaśmiała się głucho. Wyżebrała dziesięć groszy.

Siwy zgarbiony przechodzień miał litościwą rękę. Mógłże przecież wiedzieć, jakimi były potrzeby wzywającej go o pomoc kobiety, a gdyby o nich wiedział, chciałżeby, mógłżeby zadość im uczynić? A ileż razy żebrzącej kobiecie przyjdzie dłoń wyciągnąć, nim z datków podobnych utworzy się najwyższe teraz dla niej bogactwo — wiązka drzewa, flaszka lekarstwa?

Żebrząca kobieta szła dalej, sztywna, niema, z drobnym pieniążkiem w ściśniętej dłoni. Stanęła znowu. Nie na przechodniów patrzała teraz, ale zapuszczała wzrok na przezroczyste, szerokie, rozpalone światłem okno. Było to okno sklepu, który przy oświetleniu sztucznym miał pozór czarodziejskiego pałacu.

Przyozdabiały go w głębi marmurowe filary, śród nich zwieszały się bogate zwoje purpurowych firanek, rozwieszone po ścianach wzorzyste kobierce pieściły wzrok barwami róż i zielenią trawy, na tle ich bielały rzeźbione kształty posągów. Na brązowych podstawach gałęziste ramiona rozwijały tam złotem błyszczące świeczniki, wznosiły się srebrne wazy i puchary, porcelanowe kosze i kryształowe dzwony przykrywające grupy marmurowych posążków. Nie na te wszystkie przecież piękności i bogactwa zwracało się czarne, rozpalone oko spoglądające z ulicy we wnętrze sklepu.

Przed długim palisandrowym stołem, zawieszonym niby wieńcami olbrzymiego kwiecia szlakami puszystych i wzorzystych kobierców, stali dwaj ludzie.

Jeden z nich był sprzedającym, drugi kupującym. Rozmawiali z ożywieniem; sprzedający miał twarz rozjaśnioną, kupujący zamyśloną i nieco zafrasowaną, wyborem pewno, jaki mu czynić przychodziło pomiędzy przedmiotami, z których każdy był arcydziełem przemysłu i smaku.

Oszklone drzwi otworzyły się powoli, do bogatego sklepu weszła kobieta z szeroką białą taśmą u dołu czarnej sukni, w czarnej wielkiej chuście przykrywającej głowę i skrzyżowanej na piersi. Zżółkłe i pomarszczone czoło tej kobiety na wpół było zarzucone potarganymi, spod chustki wydobywającymi się włosami; na policzkach leżały ciemne rumieńce, usta za to białe były prawie jak papier.

Na odgłos, jaki wydały otwierające się drzwi, dwaj mężczyźni spojrzeli w stronę wchodzącej. Ona stanęła u drzwi, w pobliżu konsoli z marmurową płytą, stojącej poniżej wielkiego zwierciadła. Do tego przybytku bogactwa wsunęła się jak widmo i jak widmo stała pod ścianą nieruchoma, niema.

— Czego pani życzysz sobie? — zapytał kupiec przechylając nieco głowę i zza bukietu sztucznych kwiatów spoglądając na ciemną, nieruchomą postać. Ale ona nie patrzała na niego. Wlepiła oczy w twarz kupującego pana, który w bogatym futrze niedbale zawieszonym na ramionach, z białą ręką złożoną na wzorzystym kobiercu, spoglądał na nią roztargnionym wzrokiem.

— Czego pani sobie życzysz? — pytanie swe powtórzył kupiec. Długim spojrzeniem od stóp do głowy okrył ciemną postać i dodał surowiej:

— Czemu pani nie odpowiadasz?

Ona patrzała wciąż na mężczyznę w bogatym futrze.

Można by rzec, że w piersi jej była ręka jakaś okrutna, szarpiąca, a głowę obejmowały płomienie, bo oddech jej stawał się coraz szybszym, a policzki i czoło zachodziły ciemną barwą purpury. Nagle wyjęła rękę zza fałd chusty i wyciągnęła ją nieco przed siebie. Usta jej, zsiniałe, drżące, otwierały się i zamykały kilka razy.

— Panie! — wymówiła na koniec — dobry panie! na lekarstwo dla mego chorego dziecka!

Ręka jej, chuda i zziębnięta, trzęsła się jak liść osiny, w przeszywającym jej głosie brzmiały już przeciągłe i żałosne dźwięki żebracze.

Mężczyzna w bogatym futrze popatrzył na nią chwilę i wzruszył lekko ramionami.

— Moja pani! — rzekł sucho — czy nie wstydzisz się żebrać? Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!

Wyrzekłszy to zwrócił się ku palisandrowemu stołowi, na którym leżały kobierce i stały srebrne kosze.

Kupiec z uśmiechem na ustach rozwijał jeden jeszcze kobierzec. Ciągnęli dalej przerwaną rozmowę.

Ciemna postać kobieca stała wciąż u drzwi, jakby zaklęła ją siła jakaś złowroga i niezmożona. Złowrogo też w istocie wyglądała w tej chwili twarz jej i postać. Słowa, które usłyszała, były kroplą przepełniającą tę czarę jadowitych wpływów, z której piła od tak dawna Kropla ta spadła w głąb jej piersi z siłą narkotyku wyprężającego nerwy, oślepiającego myśl, ogłuszającego sumienie «Możesz pracować!» Czyż człowiek, który wyrzekł te słowa, mógł choćby w części wiedzieć, jakie znaczenie szyderskie, niemiłosierne posiadały one w stosunku do tej kobiety która zmordowała śmiertelnie ducha, sterała siły ciała w daremnych próbach pracowania? która utraciła szacunek dla samej siebie, przed samą sobą rozsypała się w proch nikczemny dla tego, że pracować nie mogła? Człowiek ten nie mógł wiedzieć o tym. Postępek jego z tą kobietą nie mógł służyć złym świadectwem o mierze dobroci i litości zawartej w jego sercu. Bardzo być może, iż był dobrym i litościwym iż otwarłby dłoń hojną przed bezsilnym kalectwem, zgrzybiałą starością, obalającą chorobą.

Ale kobieta, która wyciągnęła ku niemu rękę żebrzącą, była młoda i nie dotknięta fizycznym kalectwem żadnym, choroba nie wybiła się na jej zewnętrzność widzialnymi dla wszystkich znakami.

O moralnym zaś jej kalectwie, które przywiodło ją przed niego, o trawiącej gorączce, która od tak dawna paliła pierś jej stopniowo, w proch i zgliszcza zamieniając najlepsze uczucia człowiecze, obejmowała głowę jej, napełniając ją coraz gęstszym, duszącym dymem ciemnych, trujących myśli, on nie wiedział.

Nie wiedział, a więc wyrzekł: «Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!»

Słowami tymi wypowiadał rzecz całkiem słuszną, a jednak zarazem bezwiednie popełniał niesprawiedliwość okrutną.

Przed kilku miesiącami, przed parą jeszcze tygodniami, może Marta pojęłaby wszystko, co było słusznym i prawdziwym w zwróconych ku niej słowach mężczyzny. Ale bo też wtedy, jeśliby stanęła przed nim, wołałaby o pracę, o nic więcej, tylko o pracę; teraz błagała jałmużny, teraz w słowach usłyszanych nie usłyszała nic prócz szyderczej niesprawiedliwości.

Płomienne rumieńce które miała na twarzy i czole, gdy wyciągnęła rękę, zniknęły bez śladu. Śród śmiertelnej bladości, jaką pokryły się jej rysy, zapadłe źrenice, czarne i głębokie jak otchłań, paliły się jak wulkany. Wulkan też wybuchnął w piersi jej, podnoszącej się i opadającej gwałtownie, wulkan gniewu, zawiści i — pożądliwości.

Gniewu, zawiści, pożądliwości? Możeż to być, aby Marta, to dziecię cichej, uroczej zagrody wiejskiej, ta niegdyś szanowana małżonka, szczęśliwa matka, ta prawa istota, która za cenę życia spełniać nie chciała pracy, do której nie czuła się zdolną, aby ta energiczna robotnica, w pocie oblicza i boleści serca szukająca po wszystkich drogach ziemi uczciwego kawałka chleba, aby ta dumna dusza wyciągająca niegdyś dłonie do Boga z błaganiem, aby usunął od niej dolę żebraczą, stać się mogła pastwą tych okrutnych, piekielnych, w piekło złych żądz i czynów wiodących uczuć?