Выбрать главу

– Właśnie. – Uśmiechnęłam się do obu mężczyzn, po czym zerknęłam na zegarek. Przypomniałam sobie krew na jego tarczy, moją krew, która spłynęła z ran zadanych mi przez Szczurzą Parkę. Pamiętałam, że musiałam wytrzeć tę krew, by odczytać godzinę. – Przepraszam, muszę jechać do pracy – rzuciłam. – Do widzenia, panie Spencer. Do widzenia, szeryfie.

– Do widzenia, Sookie – odpowiedział szeryf Dearborn. Odniosłam wrażenie, że ma do mnie więcej pytań, ale nie wie, jak je sformułować. Czułam, że nie podoba mu się to, co widzi i szczerze wątpiłam, czy jakiekolwiek urządzenie zarejestrowało zjawisko tornada. Niemniej jednak przyczepa, samochód i drzewa leżały powalone, a przygniecieni małżonkowie nie żyli. „Cóż innego mogło ich zabić?” zapytywał siebie szeryf. Domyśliłam się, że ciała posłano na sekcję i byłam ciekawa, co wykaże badanie.

Ludzki umysł jest narzędziem zdumiewającym. Szeryf Dearborn na pewno znał straszliwą siłę wampirów, a jednak nie potrafił sobie wyobrazić osoby o sile wystarczającej do przewrócenia przyczepy i zmiażdżenia nią dwojga ludzi. Nawet ja z trudem w to wierzyłam, choć bez dwóch zdań wiedziałam, że Four Corners nie dotknęło tornado.

Cały bar aż huczał od nowin na temat śmierci. Mniej już mówiono oczywiście o morderstwie Maudette, więcej o Denise i Macku. Kilkakrotnie dostrzegłam na sobie wzrok Sama, pomyślałam o ubiegłej nocy i zastanowiłam się, ile mój szef wie; bałam się jednak spytać go o to, na wypadek gdyby nic nie widział. Uprzytomniłam sobie, że nadal nie rozumiem niektórych szczegółów z ubiegłej nocy, lecz byłam tak bardzo wdzięczna, że żyję, iż nie zamierzałam nawet o nich myśleć.

Nigdy nie uśmiechałam się równie szeroko jak tego wieczoru, gdy roznosiłam drinki, nigdy nie wydawałam tak szybko reszty, nigdy tak dokładnie nie realizowałam zamówień. Nawet stary rozczochrany Rene nie potrafił mnie zatrzymać, mimo iż usiłował mnie wciągnąć w rozwlekłe dyskusje, ilekroć zbliżyłam się do stolika, przy którym siedział wraz z Hoytem i kilkoma innymi kumplami.

Rene udawał często zwariowanego Cajuna* [Cajuni (fr.) – potomkowie osadników francuskich z Kanady, zamieszkujący południowo-zachodni rejon Luizjany (przyp. tłum.).], choć jego francuski akcent brzmiał sztucznie, a jego rodzice nie kultywowali tradycji dziadków. Kobiety, które poślubiał Rene, były dzikie i lubiły szybkie, intensywne życie. Jego krótki związek z Arlene miał miejsce w czasie, gdy była młoda i bezdzietna. Zwierzyła mi się kiedyś, że zdarzało jej się wówczas robić takie rzeczy, że teraz na samą myśl o nich włosy jej się jeżą. Od tamtego okresu moja przyjaciółka z pewnością dojrzała, Rene natomiast nie. Zdumiewał mnie fakt, że nadal tak bardzo go lubiła.

Wszyscy goście baru wydawali się niezwykle podekscytowani ostatnimi niesamowitymi incydentami w Bon Temps. Zamordowano młodą kobietę i nikt nie znał sprawcy; w Bon Temps dochodziło wcześniej do zabójstw, lecz policja za każdym razem łatwo ustalała winnego. A później Rattrayowie zmarli gwałtowną śmiercią z winy… kaprysu natury. Dlatego też to, co się w pewnej chwili zdarzyło, złożyłam na karb tego ogólnego podniecenia. Do naszego baru przychodzą regularnie mieszkańcy miasteczka, którzy nigdy mi się nie narzucali. Tej nocy jednak jeden z mężczyzn siedzących obok Rene i Hoyta, duży blondyn o czerwonej, nalanej twarzy, przesunął dłonią w górę po nogawce moich szortów, kiedy przyniosłam do ich stolika piwo.

O nie, coś takiego nie przejdzie w „Merlotcie”.

Miałam ochotę trzasnąć tacą o głowę faceta, poczułam jednak, że nagle oderwał rękę. Czułam, że ktoś stoi tuż za mną. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Rene, który zdążył już się zerwać z krzesła. Podążyłam wzrokiem za ruchem jego ramienia i uświadomiłam sobie, że Rene chwyta dłoń blondyna i ściska ją z całych sił. Czerwona twarz podrywacza przybrała odcień szkarłatu.

– Hej, stary, puść mnie! – zaprotestował blondyn. – Nie miałem na myśli nic złego.

– Nie dotyka się żadnej z tutejszych pracownic. Taka jest zasada. – Rene był niski i szczupły, ale każdy spośród tu obecnych postawiłby pieniądze na naszego miejscowego chłopaka przeciwko nawet znacznie bardziej muskularnemu obcemu.

– Dobra już, dobra.

– Przeproś panią.

– Stukniętą Sookie? – spytał z niedowierzaniem. Najwyraźniej facet odwiedził już wcześniej „Merlotte’a”. Rene prawdopodobnie znowu zacisnął palce na ręce blondyna, gdyż widziałam, jak temu ostatniemu stają w oczach łzy. – Przepraszam, Sookie, w porządku?

Kiwnęłam głową – ruchem tak królewskim, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć. Rene natychmiast puścił dłoń blondyna, po czym dał mu znak kciukiem, że ma się wynieść z baru. Mężczyzna bez wahania rzucił się ku drzwiom. Jego towarzysz wyszedł za nim.

– Rene, powinieneś pozwolić, żebym sama to załatwiła – powiedziałam do niego bardzo cicho po dłuższej chwili, gdy sądziłam, że inni klienci baru podjęli już przerwane rozmowy. Będą o nas plotkować pewnie co najmniej kilka dni. – Chociaż oczywiście doceniam, że stanąłeś w mojej obronie…

– Nikt nie będzie zadzierał z przyjaciółką Arlene – odparował poważnie. – „Merlotte” to miły lokalik i wszyscy chcemy, by taki pozostał. – W dodatku… czasem przypominasz mi Cindy, wiesz o tym?

Cindy była siostrą Rene. Przeprowadziła się rok czy dwa lata temu do Baton Rouge. Tak jak ja była niebieskooką blondynką, poza tym jednak nie dostrzegałam między nami żadnego podobieństwa. Wytykanie tego faktu nie wydało mi się wszakże grzeczne, więc nie skomentowałam.

– Często ją widujesz? – spytałam tylko. Hoyt i siedzący z nim przy stole mężczyzna wymieniali się wynikami meczów drużyny Shreveport Captains.

– Od czasu do czasu – odparł Rene, potrząsając głową, jakby sugerował, że pragnąłby widywać siostrę częściej. – Pracuje w szpitalnym bufecie.

Poklepałam go po ramieniu.

– Muszę wracać do pracy.

Kiedy dotarłam do lady odebrać zamówione napoje, Sam spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami. Otworzyłam szeroko oczy, by mu pokazać, jak bardzo zdumiała mnie interwencja Rene, a mój szef wzruszył na to nieznacznie ramionami, dając do zrozumienia, że czasem trudno wyjaśnić ludzkie zachowanie.

Ale gdy weszłam za kontuar po dodatkowe serwetki, odkryłam, że Sam wyjął kij bejsbolowy, który na wszelki wypadek trzymał pod kasą.

* * *

Przez cały następny dzień babcia zmuszała mnie do porządków. Sama trzepała, odkurzała i wycierała, ja zaś szorowałam łazienki… Czy wampiry w ogóle muszą korzystać z łazienki? Zastanawiałam się nad tą kwestią, czyszcząc szczotką muszlę toaletową. Później babcia kazała mi usunąć odkurzaczem kocie włosy z kanapy. Opróżniłam też wszystkie śmietniczki, wypolerowałam wszystkie stoły oraz – na litość Boską! – wytarłam pralkę i suszarkę.

Kiedy babcia ponaglała mnie do wzięcia prysznica i zmiany ubrania, zrozumiałam, że uważa wampira Billa za mojego kawalera. Na tę myśl poczułam się trochę dziwnie. Z czterech powodów. Po pierwsze, babcia tak bardzo pragnęła, żebym spotykała się z ludźmi, że nawet wampir wydawał jej się odpowiednim kandydatem na narzeczonego. Po drugie, mój entuzjazm wobec tego pomysłu dorównywał jej entuzjazmowi. Po trzecie, obawiałam się, że Bill wszystkiego się domyśli. Po czwarte, nie miałam pojęcia, czy wampiry mogą współżyć… tak jak ludzie?

Tak czy owak, wzięłam prysznic, umalowałam się i założyłam sukienkę, ponieważ wiedziałam, że babcia wścieknie się, widząc mnie w spodniach. Sukienka ta – z niebieskiej bawełny, ozdobionej setkami małych stokrotek – była bardziej obcisła, niż babcia lubiła i znacznie krótsza, niż Jason uważał za stosowną dla swojej siostry. Usłyszałam te opinie, gdy włożyłam ją po raz pierwszy. Dodałam małe, żółte, okrągłe kolczyki, a włosy podniosłam w kok, który spięłam luźno żółtą spinką.