Nie było jej!
Ledwie mogłam zawierzyć własnym zmysłom. Obmacałam całą szafę.
Zabójca był w moim domu! Niczego wszakże nie rozbił…
Czyli chodziło o osobę, którą sama zaprosiłam do środka. Kto był tutaj? Spróbowałam wymienić w myślach wszystkich mężczyzn. Równocześnie szłam do tylnych drzwi. Wcześniej zawiązałam tenisówki, nie chciałam się bowiem potknąć na sznurowadle. Włosy, by nie spadały mi na twarzy, zaczesałam (używając niemal wyłącznie jednej ręki) w niedbały koński ogon, który umocniłam gumką. Przez cały czas jednak myślałam o skradzionej strzelbie.
Kto przebywał w moim domu? Bill, Jason, Arlene, Rene, dzieci, Andy Bellefleur, Sam, Sid Matt. Byłam pewna, że nikogo z nich nie zostawiłam zupełnie samego dłużej niż przez minutę czy dwie, ale może czas ten wystarczyłby na wyrzucenie strzelby za okno, skąd można ją było zabrać później.
Potem przypomniałam sobie dzień pogrzebu. Wówczas prawie każdy z moich znajomych wchodził i wychodził z domu w trakcie stypy, a ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy widziałam strzelbę od tamtego czasu. Choć z drugiej trudno byłoby zabójcy spacerować po zatłoczonym domu ze strzelbą w dłoni. „Nie” – pomyślałam. „Gdyby broń zniknęła wtedy, prawdopodobnie zauważyłabym jej nieobecność do dnia dzisiejszego”. W gruncie rzeczy, byłam prawie pewna, że rzuciłby mi się w oczy jej brak.
W tym momencie musiałam porzucić tego typu rozważania i skupić się na wyjściu z domu i przechytrzeniu napastnika.
Otworzyłam tylne drzwi, ukucnęłam i wyszłam prawie na kolanach, delikatnie puszczając drzwi, które przymknęły się za mną. Zamiast korzystać ze schodów, zsunęłam jedną nogę wprost z ganku na ziemię, potem to samo zrobiłam drugą nogą. Na dole znowu przykucnęłam. Czułam się jak podczas gry w chowanego z Jasonem. Jako dzieci często bawiliśmy się w ten sposób w lesie.
Modliłam się, by się nie okazało, iż to znów jest zabawa w chowanego z Jasonem.
Dobiegłam najpierw do donicy pełnej kwiatów, które posadziła babcia, następnie dopadłam mojego drugiego celu – jej samochodu. Wsunęłam się do auta i spojrzałam w niebo. Księżyc był w nowiu, noc bezchmurna, a zatem rozgwieżdżona, powietrze – ciężkie od wilgoci i nadal gorące. W kilka minut ręce miałam mokre od potu.
Kolejny etap wyznaczyłam sobie od samochodu do mimozy.
Tym razem nie udało mi się dotrzeć tam w zupełnej ciszy. Potknęłam się o pniak i mocno rąbnęłam w ziemię. Starając się powstrzymać krzyk, przygryzłam wnętrze wargi. Ból szarpnął moją nogą i biodrem, a o nierówne krawędzie pniaka dość mocno podrapałam sobie udo. Dlaczego któregoś dnia porządnie nie przypiłowałam tego pnia? Babcia prosiła o to Jasona, on jednak nigdy nie znalazł czasu.
Usłyszałam, a może bardziej wyczułam czyjś ruch. Porzuciłam ostrożność w diabły, podskoczyłam i rzuciłam się ku drzewom. Po prawej stronie ktoś przebijał się przez brzeg lasu, wyraźnie kierując się do mnie. Ja wszakże wiedziałam, dokąd zmierzam i w skoku, który mnie zadziwił, dopadłam niskiej gałęzi drzewa, na które w dzieciństwie lubiliśmy się wspinać. Wciągnęłam się na nie. Pomyślałam, że jeśli dożyję jutra, będą mnie bolały naciągnięte mięśnie, ucieczka była jednak tego warta. Balansowałam na gałęzi, próbując uspokoić oddech, choć miałam ochotę dyszeć i jęczeć jak śpiący pies.
Żałowałam zresztą, że nie śnię tego koszmaru. Niestety wszystko bez wątpienia działo się na jawie. Ja, Sookie Stackhouse, kelnerka o telepatycznych zdolnościach, siedziałam na gałęzi w lesie w środku nocy, uzbrojona jedynki w scyzoryk.
Poczułam gdzieś pod sobą ruch. Jakiś mężczyzna biegł przez las. Z jednego przegubu zwisał mu długi sznur. O Jezusie! Chociaż księżyc znajdował się prawie w pełni, głowa napastnika uparcie pozostała w cieniu drzewa, toteż nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mężczyzna, nie widząc mnie, przebiegł pod moim drzewem.
Gdy znalazł się poza zasięgiem mojego wzroku, wreszcie odetchnęłam, po czym zeszłam z drzewa najciszej, jak umiałam. Zaczęłam torować sobie drogę przez las ku drodze. Musiałabym iść dobre kilka minut, ale jeśli zdołam się dostać do szosy, może zatrzymam tam jakiś samochód. Później uświadomiłam sobie, jak rzadko jest ta droga używana. Może lepiej przebiec cmentarz, kierując się ku domowi Billa? Wyobraziłam sobie ucieczkę przed mordercą nocnym cmentarzem i straszliwie zadrżałam.
Powiedziałam sobie, że strach na nic mi się w tym momencie nie przyda. Musiałam się skoncentrować na mojej obecnej sytuacji. Uważnie stawiałam stopy, poruszając się stosunkowo wolno, wiedząc, że swoim upadkiem narobiłabym okropnego hałasu i zabójca dopadłby mnie w minutę.
Jakieś dziesięć metrów na południowy wschód od drzewa, na którym przysiadłam, znalazłam martwego kota. Gardło zwierzęcia miało postać ziejącej rany. W srebrzystym świetle księżyca nie potrafiłam nawet powiedzieć, jakiego koloru była sierść, rozumiałam jednak, że ciemne plamy wokół małego trupa oznaczają zapewne krew stworzenia. Przeszłam cicho jeszcze półtora metra i znalazłam Bubbę. Był nieprzytomny lub martwy… hmm… w przypadku wampira trudno było te dwa stany rozgraniczyć. Ponieważ jednak nie miał kołka w sercu, a na jego karku nadal dostrzegałam głowę, mogłam żywić nadzieję, że Bubba stracił tylko przytomność.
Doszłam do wniosku, że pewnie ktoś mu podał nafaszerowanego narkotykami kota. Ktoś, kto wiedział, że wampir mnie chroni i słyszał o skłonnościach Bubby do picia kociej krwi.
Usłyszałam za sobą trzask. Napastnik nadepnął gałązkę. Przesunęłam się w cień najbliższego dużego drzewa. Byłam wściekła, wściekła i przestraszona. Zastanawiałam się też, czy umrę tej nocy.
Cóż… Może nie miałam strzelby, ale miałam „wewnętrzne narzędzie”. Zamknęłam oczy i otworzyłam umysł.
Otoczył mnie ciemny mentalny gąszcz. Czerwień i czerń. Nienawiść.
Wycofałam się. Ale wróciłam, gdyż wiedziałam, że tylko własny dar zapewnia mi w tej chwili ochronę. Przestałam się bronić przed napływem myśli zabójcy.
W moją głowę wpłynęły obrazy, od których ogarnęły mnie mdłości i przerażenie. Dawn prosi kochanka, by ją bił, potem widzi, że mężczyzna bierze w ręce jedną z jej pończoch, rozciągają w palcach, przygotowując się do zaciśnięcia jej wokół szyi właścicielki. Zaledwie przebłysk Maudette, migający obraz jej nagiej i błagającej o litość. Jakaś kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam, odwrócona do mnie gołymi plecami pokrytymi sińcami i śladami po uderzeniach. Wreszcie moja babcia… moja babcia… w znajomej mi, naszej kuchni, rozgniewana, walczy o życie…
Sparaliżował mnie własny wstrząs na widok tych przerażających wizji. Czyje myśli widziałam?!
Nagle zobaczyłam dzieci Arlene. Bawiły się na podłodze mojego salonu. Widziałam siebie, chociaż nie byłam taka, jaką widuję siebie w lustrze. Miałam na szyi ogromne otwory po ugryzieniach i byłam wyuzdana. Moją twarz szpecił chytry, lubieżny uśmieszek i poklepywałam sobie wnętrze uda sugestywnym gestem.
Tak, znalazłam się w umyśle Rene Leniera! Tak mnie postrzegał Rene.
Był szalony.
Teraz wiedziałam, dlaczego nigdy nie udało mi się wyraźnie odczytać jego myśli. Trzymał je w sekretnej niszy, doskonale ukrywanym miejscu swojego umysłu, starannie oddzielonym od świadomej jaźni.
Teraz dostrzegał zarys za drzewem i zadawał sobie pytanie, czy jest to kształt kobiety.
Widział mnie!
Popędziłam na zachód, ku cmentarzowi. Nie słuchałam dłużej jego myśli, gdyż całkowicie się skupiłam na biegu, na odpychaniu przeszkód w postaci gałęzi drzew, krzewów, przeskakiwaniu leżących konarów oraz niewielkiego wąwozu, w którym zbierała się deszczówka. Miałam silne nogi, gnałam więc szybko, wymachując rękoma. Mój oddech brzmiał jak dźwięk dud.