Co za słodki facet. Ani przez minutę nie wierzyłam w jego oddanie, nie miałam jednak najmniejszych wątpliwości, że potrafi poprawić samopoczucie każdej kobiecie, nawet takiej, która – jak ja w tej chwili – doskonale wiedziała, że wygląda naprawdę koszmarnie. Czułam się zresztą także dość paskudnie.
Gdzie są te pigułki przeciwbólowe?!
Usiłowałam uśmiechnąć się do JB.
– Cierpisz – zauważył. – Ściągnę tu pielęgniarkę. – Och, to dobrze. Im mocniej próbowałam wyciągnąć, ręku ku małemu przyciskowi, tym bardziej on wydawał się ode mnie oddalać. JB znów mnie pocałował, po czym ruszył do drzwi. – Wytropię tę twoją doktorkę, Sookie – rzucił mi na odchodne. – Lepiej zadam jej kilka pytań w kwestii twojego stanu.
Kiedy pielęgniarka wstrzyknęła coś w moją kroplówkę, chciałam po prostu leżeć i nie czuć bólu. Niestety, drzwi znów się otworzyły.
Wszedł mój brat. Przez długi czas stał przy łóżku i gapił się na moją twarz.
– Zamieniłem kilka słów z twoją lekarką, zanim wyszła do bufetu z JB. Opowiedziała mi o wszystkich twoich bolączkach. – Odszedł od łóżka, przeszedł się po sali, wrócił i znowu przyjrzał mi się z uwagą. – Wyglądasz strasznie.
– Dziękuję – szepnęłam.
– No tak, masz zranione gardło. Zapomniałem. – Chciał mnie poklepać po ramieniu, lecz zrezygnował. – Słuchaj, siostrzyczko, muszę ci podziękować, ale dołuje mnie fakt, że zastąpiłaś mnie w walce. – Gdybym mogła, kopnęłabym go. „Zastąpiłam go, cholera jasna!”. – Jestem ci sporo winien, siostrzyczko. Strasznie byłem głupi, uważając Rene za dobrego przyjaciela.
Zdradzony. Jason czuł się zdradzony!
W tym momencie weszła Arlene, maksymalnie pogarszając sytuację.
Była w okropnym stanie. Rude włosy miała rozczochrane, nie nosiła makijażu, ubranie wybrała na chybił trafił. Nigdy jej nie widziałam bez starannie zakręconych włosów i ostrego, wyrazistego makijażu.
Popatrzyła na mnie tak, że… rany, cieszyłabym się, gdybym mogła wstać i uciec… Przez sekundę jej twarz była twarda jak granit, ale kiedy Arlene bacznie mi się przyjrzała, jej rysy zaczęły łagodnieć.
– Byłam na ciebie taka wściekła, nie wierzyłam w to wszystko, ale teraz gdy na ciebie patrzę i widzę, co ci zrobił… Och, Sookie, zdołasz mi kiedykolwiek wybaczyć? – Jezu, jakże pragnęłam, by się stąd wyniosła. Usiłowałam dać mojemu bratu znak i najwidoczniej mi się udało, ponieważ Jason otoczył Arlene ramieniem i wyprowadził. Zanim dotarła do drzwi, rozszlochała się. – Nie wiedziałam… – bełkotała. Ledwie ją rozumiałam. – Po prostu nie wiedziałam!
– Ani ja, cholera – dodał mój brat ciężko.
Po próbie przełknięcia jakiejś przepysznej zielonej galaretki zdrzemnęłam się.
Sporym przeżyciem tego popołudnia było dla mnie pójście do łazienki. Zrobiłam to mniej więcej samodzielnie.
Posiedziałam również na krześle z dziesięć minut, po których byłam bardziej niż gotowa wrócić do łóżka. Potem zerknęłam w lusterko ukryte w stoliczku na kółkach i strasznie tego pożałowałam.
Miałam lekką temperaturę, na tyle podwyższoną, że moim ciałem targały dreszcze, a skóra była wrażliwa na dotyk. Na sinoniebieskiej twarzy puszył się podwójnej wielkości, spuchnięty nos. Prawe oko miałam podpuchnięte i niemal całkowicie zamknięte. Zadrżałam i nawet ten nieznaczny ruch sprawił mi ból. Moje nogi… o cholera, nawet nie chciałam sprawdzać. Położyłam się bardzo ostrożnie i zapragnęłam, by ten dzień wreszcie się skończył. Prawdopodobnie za jakieś cztery dni będę się czuła wspaniale. Praca! Kiedy mogłabym wrócić do pracy?
Z zadumy wyrwało mnie ciche stukanie do drzwi. Kolejny przeklęty gość! Cóż, tym razem w drzwiach stanął ktoś, kogo nie znałam. Starsza pani o błękitnosiwych włosach i w okularach w czerwonych oprawkach. Wprowadziła wózek. Nosiła żółty kitel i należała do szpitalnych wolontariuszek, które od tego właśnie stroju nazywano Słonecznymi Paniami.
Na wózku leżały i stały kwiaty przeznaczone dla pacjentów z naszego skrzydła.
– Przynoszę ci ładunek najlepszych życzeń! – oświadczyła radośnie staruszka. Odpowiedziałam uśmiechem, ale skutek musiał być okropny, ponieważ kobieta wyraźnie straciła rezon. – Te są dla ciebie – powiedziała, podnosząc roślinę w doniczce ozdobionej czerwoną wstążką. – I karteczka, kochanie. Hmm, poszukajmy, tak, te także są dla ciebie… – Zdjęła z wózka wazon z wiązanką ciętych kwiatów, wśród których rozróżniłam różowe róże, różowe goździki i białą gipsówkę. Starsza pani również od nich oderwała karteczkę. Przejrzała wózek, po czym zawołała: – No, no, no! Dziewczyno, ależ ty masz szczęście! Jest tu dla ciebie więcej kwiatów!
Głównym punktem trzeciego roślinnego hołdu okazał się dziwaczny czerwony kwiat, jakiego nigdy przedtem nie widziałam; otaczały go inne, bardziej znajome. Na ten osobliwy okaz popatrzyłam z powątpiewaniem. Słoneczna Pani starannie odpinała kartkę.
Uśmiechając się, wyszła z sali, ja zaś otworzyłam małe koperty. Zauważyłam wesoło, że łatwiej mi się ruszać, kiedy jestem w lepszym nastroju.
Roślina w doniczce była od Sama i „wszystkich twoich współpracownic z»Merlotte’a«” głosiła karteczka skreślona pismem mojego szefa. Dotknęłam połyskujących liści i zastanowiłam się, gdzie postawię roślinkę, gdy wrócę z nią do domu. Cięte kwiaty przysłali Sid Matt Lancaster i Elva Deane Lancaster. O rany! A wiązanka z czerwonym dziwadłem (kwiat prezentował się niemal nieprzyzwoicie, przypominał kobiecą intymną płeć)? Z pewną ciekawością rozłożyłam karteczkę. Nosiła tylko podpis: „Eric”.
Informacja ta dolała oliwy do ognia. Byłam wściekła. Jak, do diaska, ten cholerny wampir usłyszał o moim pobycie w szpitalu? I dlaczego nie miałam wiadomości od Billa?
Po zjedzeniu kolacji w postaci pysznej, czerwonej galaretki przez kilka godzin oglądałam telewizję, ponieważ – nawet gdybym mogła czytać – i tak nie miałam żadnych czasopism ani książek. Z każdą godziną moje sińce stawały się coraz bardziej urocze, a ja czułam się śmiertelnie zmęczona – mimo iż tylko raz poszłam do łazienki i dwa razy obeszłam pokój. W końcu wyłączyłam telewizor i przekręciłam się na bok. Zasnęłam. Do mojego snu przesączył się ból całego ciała, przyprawiając mnie o koszmary. Biegałam w tych snach, gnałam przez cmentarz, bałam się o życie, spadałam na kamienie, do otwartych grobów, spotykając wszystkich leżących tam nieżyjących ludzi: mojego ojca i matkę, moją babcię, Maudette Pickens, Dawn Green, nawet pewnego przyjaciela z dzieciństwa, który zginął zastrzelony przypadkiem na polowaniu. Szukałam jednego szczególnego nagrobka. Czułam, że jeśli go znajdę, będę wolna, a wszystkie te osoby spokojnie wrócą do swoich grobów i zostawią mnie w spokoju. Biegałam od jednego nagrobka do drugiego, kładłam na każdym rękę, ciągle żywiąc nadzieję, że dotykam właściwego kamienia.
Nagle zajęczałam.
– Kochana, jesteś bezpieczna – odezwał się znajomy, chłodny głos.
– Bill – szepnęłam we śnie.
Obróciłam się i stanęłam przed nagrobkiem, którego jeszcze nie dotknęłam. Położyłam na nim palce. Natychmiast wytropiły litery, składające się na napis „William Erasmus Compton”. Odniosłam wrażenie, że ktoś oblał mnie zimną wodą, otworzyłam szeroko oczy, wciągnęłam powietrze i z gardła wyrwał mi się potężny krzyk bólu. Zachłysnęłam się dodatkowym haustem powietrza i rozkaszlałam boleśnie. Od tego wszystkiego aż się obudziłam.
Czyjaś ręka przesunęła się pod moim policzkiem; dotyk zimnych palców cudownie ochłodził gorącą skórę. Starałam się nie pojękiwać, tym niemniej zza zaciśniętych zębów wymknął mi się cichy pisk.