– Tak, proszę pana, doszło między nami do małej sprzeczki – odparłam szczerze i ze smutkiem.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Szeryf wyjął marlboro i zapalił papierosa prostą metalową zapalniczką.
W tym momencie popełniłam błąd. Powinnam była mu po prostu opowiedzieć swoją historię. Przecież uważano mnie za dziewczynę prostą, choć nieco stukniętą. Nie widziałam wszakże powodu, by się tłumaczyć przed szeryfem Dearbornem. Żadnego powodu, oprócz… zdrowego rozsądku.
– Po co? – spytałam.
Jego małe brązowe oczka błysnęły podejrzliwie i miła atmosfera bezpowrotnie się rozwiała.
– Och, Sookie – mruknął z wyraźnym rozczarowaniem w głosie. Ani przez minutę nie uwierzyłam w jego dobre intencje.
– Przecież tego nie zrobiłam – oświadczyłam, machając ręką w kierunku zniszczeń.
– Nie, nie zrobiłaś tego – zgodził się. – Niemniej jednak ci ludzie zmarli w tydzień po walce z tobą, więc czuję się w obowiązku zadać ci kilka pytań.
Gapiłam się na niego bez słowa, zastanawiając nad jego stwierdzeniem. Wydawało mi się logiczne, ciągle jednak nie miałam pewności, ile mu powiedzieć. Zaczynałam odkrywać, że reputacja osóbki naiwnej ma swoje dobre strony.
Może jestem niewykształcona, a mój umysł nieco oderwany od rzeczywistości, lecz z pewnością nie jestem ani głupia, ani nieoczytana!
– No cóż, ranili mojego przyjaciela – wyznałam w końcu, zwieszając głowę i wpatrując się w swoje buty.
– Mówisz o wampirze, który mieszka w starym domu Comptonów? – Mike Spencer i Bud Dearborn wymienili spojrzenia.
– Tak, proszę pana.
Zaskoczyła mnie informacja o miejscu zamieszkania Billa, na szczęście moi rozmówcy niczego nie zauważyli. Od lat umiem umyślnie nie reagować na słowa, które słyszę, a których słyszeć nie chcę, toteż całkiem dobrze nauczyłam się panować nad wyrazem twarzy.
Stary dom Comptonów stoi niedaleko od naszego, po tej samej stronie drogi. Między naszymi posiadłościami leżą tylko las i cmentarz. „Jak wygodnie dla Billa” – pomyślałam i uśmiechnęłam się.
– Sookie Stackhouse, czy twoja babcia pozwala ci się zadawać z tym wampirem? – spytał niemądrze Spencer.
– Na pewno może pan ją o to spytać – odcięłam się złośliwie. Niemal nie mogłam się doczekać, co babcia powie, gdy ktoś jej zasugeruje, że za mało się o mnie troszczy. – Wie pan, Rattrayowie próbowali osuszyć Billa.
– Więc Rattrayowie ściągali krew z wampira? A ty ich powstrzymałaś? – wtrącił szeryf.
– Tak – odparłam, usiłując wyglądać na silną i stanowczą kobietę.
– Osuszanie wampirów jest nielegalne – zadumał się szeryf.
– Czy zabicie wampira, który człowieka nie zaatakował, nie jest morderstwem? – spytałam.
Być może trochę przesadziłam z tą naiwnością.
– Cholernie dobrze wiesz, że tak jest. Chociaż osobiście nie zgadzam się z tym, takie jest prawo i będę go przestrzegał – odrzekł sztywno szeryf.
– Wampir po prostu pozwolił więc odejść tej parce? Nie groził im zemstą? Nie mówił, że pragnie ich śmierci? – Mike Spencer był naprawdę głupi.
– Właśnie. – Uśmiechnęłam się do obu mężczyzn, po czym zerknęłam na zegarek. Przypomniałam sobie krew na jego tarczy, moją krew, która spłynęła z ran zadanych mi przez Szczurzą Parkę. Pamiętałam, że musiałam wytrzeć tę krew, by odczytać godzinę. – Przepraszam, muszę jechać do pracy – rzuciłam. – Do widzenia, panie Spencer. Do widzenia, szeryfie.
– Do widzenia, Sookie – odpowiedział szeryf Dearborn. Odniosłam wrażenie, że ma do mnie więcej pytań, ale nie wie, jak je sformułować. Czułam, że nie podoba mu się to, co widzi i szczerze wątpiłam, czy jakiekolwiek urządzenie zarejestrowało zjawisko tornada. Niemniej jednak przyczepa, samochód i drzewa leżały powalone, a przygniecieni małżonkowie nie żyli. „Cóż innego mogło ich zabić?” zapytywał siebie szeryf. Domyśliłam się, że ciała posłano na sekcję i byłam ciekawa, co wykaże badanie.
Ludzki umysł jest narzędziem zdumiewającym. Szeryf Dearborn na pewno znał straszliwą siłę wampirów, a jednak nie potrafił sobie wyobrazić osoby o sile wystarczającej do przewrócenia przyczepy i zmiażdżenia nią dwojga ludzi. Nawet ja z trudem w to wierzyłam, choć bez dwóch zdań wiedziałam, że Four Corners nie dotknęło tornado.
Cały bar aż huczał od nowin na temat śmierci. Mniej już mówiono oczywiście o morderstwie Maudette, więcej o Denise i Macku. Kilkakrotnie dostrzegłam na sobie wzrok Sama, pomyślałam o ubiegłej nocy i zastanowiłam się, ile mój szef wie; bałam się jednak spytać go o to, na wypadek gdyby nic nie widział. Uprzytomniłam sobie, że nadal nie rozumiem niektórych szczegółów z ubiegłej nocy, lecz byłam tak bardzo wdzięczna, że żyję, iż nie zamierzałam nawet o nich myśleć.
Nigdy nie uśmiechałam się równie szeroko jak tego wieczoru, gdy roznosiłam drinki, nigdy nie wydawałam tak szybko reszty, nigdy tak dokładnie nie realizowałam zamówień. Nawet stary rozczochrany Rene nie potrafił mnie zatrzymać, mimo iż usiłował mnie wciągnąć w rozwlekłe dyskusje, ilekroć zbliżyłam się do stolika, przy którym siedział wraz z Hoytem i kilkoma innymi kumplami.
Rene udawał często zwariowanego Cajuna* [Cajuni (fr.) – potomkowie osadników francuskich z Kanady, zamieszkujący południowo-zachodni rejon Luizjany (przyp. tłum.).], choć jego francuski akcent brzmiał sztucznie, a jego rodzice nie kultywowali tradycji dziadków. Kobiety, które poślubiał Rene, były dzikie i lubiły szybkie, intensywne życie. Jego krótki związek z Arlene miał miejsce w czasie, gdy była młoda i bezdzietna. Zwierzyła mi się kiedyś, że zdarzało jej się wówczas robić takie rzeczy, że teraz na samą myśl o nich włosy jej się jeżą. Od tamtego okresu moja przyjaciółka z pewnością dojrzała, Rene natomiast nie. Zdumiewał mnie fakt, że nadal tak bardzo go lubiła.
Wszyscy goście baru wydawali się niezwykle podekscytowani ostatnimi niesamowitymi incydentami w Bon Temps. Zamordowano młodą kobietę i nikt nie znał sprawcy; w Bon Temps dochodziło wcześniej do zabójstw, lecz policja za każdym razem łatwo ustalała winnego. A później Rattrayowie zmarli gwałtowną śmiercią z winy… kaprysu natury. Dlatego też to, co się w pewnej chwili zdarzyło, złożyłam na karb tego ogólnego podniecenia. Do naszego baru przychodzą regularnie mieszkańcy miasteczka, którzy nigdy mi się nie narzucali. Tej nocy jednak jeden z mężczyzn siedzących obok Rene i Hoyta, duży blondyn o czerwonej, nalanej twarzy, przesunął dłonią w górę po nogawce moich szortów, kiedy przyniosłam do ich stolika piwo.
O nie, coś takiego nie przejdzie w „Merlotcie”.
Miałam ochotę trzasnąć tacą o głowę faceta, poczułam jednak, że nagle oderwał rękę. Czułam, że ktoś stoi tuż za mną. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Rene, który zdążył już się zerwać z krzesła. Podążyłam wzrokiem za ruchem jego ramienia i uświadomiłam sobie, że Rene chwyta dłoń blondyna i ściska ją z całych sił. Czerwona twarz podrywacza przybrała odcień szkarłatu.
– Hej, stary, puść mnie! – zaprotestował blondyn. – Nie miałem na myśli nic złego.
– Nie dotyka się żadnej z tutejszych pracownic. Taka jest zasada. – Rene był niski i szczupły, ale każdy spośród tu obecnych postawiłby pieniądze na naszego miejscowego chłopaka przeciwko nawet znacznie bardziej muskularnemu obcemu.
– Dobra już, dobra.
– Przeproś panią.
– Stukniętą Sookie? – spytał z niedowierzaniem. Najwyraźniej facet odwiedził już wcześniej „Merlotte’a”. Rene prawdopodobnie znowu zacisnął palce na ręce blondyna, gdyż widziałam, jak temu ostatniemu stają w oczach łzy. – Przepraszam, Sookie, w porządku?
Kiwnęłam głową – ruchem tak królewskim, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć. Rene natychmiast puścił dłoń blondyna, po czym dał mu znak kciukiem, że ma się wynieść z baru. Mężczyzna bez wahania rzucił się ku drzwiom. Jego towarzysz wyszedł za nim.
– Rene, powinieneś pozwolić, żebym sama to załatwiła – powiedziałam do niego bardzo cicho po dłuższej chwili, gdy sądziłam, że inni klienci baru podjęli już przerwane rozmowy. Będą o nas plotkować pewnie co najmniej kilka dni. – Chociaż oczywiście doceniam, że stanąłeś w mojej obronie…