– Nie.
– Panno Stackhouse, musimy z panią porozmawiać jeszcze raz na posterunku. To zajmie trochę czasu, rozumie pani.
– W porządku… jak sądzę.
– Może pani tam przyjść za dwie godziny?
Popatrzyłam na zegarek.
– O ile Sam nie będzie mnie potrzebował w pracy.
– Wie pani, panno Stackhouse, nasza rozmowa jest naprawdę ważniejsza niż praca w barze.
No cóż, wkurzył mnie. Nie dlatego, że uważał śledztwo w sprawie morderstwa za sprawę ważniejszą od dotarcia do pracy na czas; zgadzałam się z nim w tej kwestii. Chodziło mi raczej o jego niewypowiedziane uprzedzenie do mojego zajęcia.
– Może pan sobie nie cenić mojej pracy, ale jestem w niej dobra i lubię ją. Zasługuję na taki sam szacunek jak pańska siostra, prawniczka Portia, Andy Bellefleur, i niech pan o tym nie zapomina. Nie jestem głupia i nie jestem dziwką!
Detektyw zrobił się czerwony na twarzy. Nie było mu ładnie z rumieńcem.
– Przepraszam panią – rzekł sztywno.
Nadal próbował zanegować naszą znajomość, wspólną szkołę średnią, kontakty naszych rodzin. Uważał, że powinien być detektywem w innym mieście, gdzie mógłby traktować ludzi w sposób, w jaki jego zdaniem policjant powinien ich traktować.
– Nie, będziesz lepszym detektywem tutaj, o ile potrafisz przezwyciężyć to nastawienie – wymknęło mi się.
Szare oczy Andy’ego otworzyły się szeroko w szoku, a ja cieszyłam się jak dziecko, że nim wstrząsnęłam, chociaż byłam przekonana, że zapłacę za ten żarcik prędzej czy później. Zawsze płaciłam, gdy przypominałam ludziom o swoim „upośledzeniu”.
Najczęściej rozmówcy uciekali ode mnie natychmiast, gdy zdali sobie sprawę z moich umiejętności, lecz detektyw Bellefleur po chwili wstrząsu wyglądał na zafascynowanego.
– Czyli że to prawda – sapnął, jakbyśmy byli gdzieś sami, a nie siedzieli na podjeździe walącego się bliźniaka w luizjańskiej mieścinie.
– Nie, zapomnij o tym – powiedziałam szybko. – Czasem po prostu z miny niektórych osób potrafię zgadnąć, o czym myślą. – Andy z premedytacją pomyślał o rozpięciu mojej bluzki. Teraz wszakże byłam ostrożna, zablokowałam dalszy dopływ jego myśli i tak „zabarykadowana” posłałam mu jedynie pogodny uśmiech. Czułam jednak, że nie udało mi się go oszukać. – Kiedy będziesz gotów, przyjdź do baru. Możemy pomówić w magazynie albo w biurze Sama – rzuciłam stanowczo i uruchomiłam samochód.
Dotarłam do baru, w którym aż huczało od plotek. Sam zadzwonił po Terry’ego Bellefleura, kuzyna Andy’ego w drugiej linii, o ile sobie dobrze przypominam. Terry zajmował się lokalem w czasie, gdy Sam rozmawiał z policją przy domu Dawn. Terry został kaleką podczas wojny w Wietnamie i kiepsko mu się żyło na rządowej rencie. Został tam ranny, a następnie pojmany; więziono go dwa lata. Z tego też względu jego myśli były najczęściej tak przerażające, że zachowywałam dodatkową ostrożność, ilekroć znalazłam się blisko niego. Terry miał trudne życie i normalne zachowanie wydawało mu się jeszcze trudniejsze niż mnie. Dzięki Bogu, nie pił.
Dzisiaj lekko go cmoknęłam w policzek, potem wzięłam swoją tacę i wyszorowałam ręce. Przez okienko prowadzące do małej kuchni widziałam naszego kucharza, Lafayette’a Reynolda, który przewracał hamburgery i zanurzał kosz z frytkami w gorącym oleju. W „Merlotcie” można dostać kanapkę, frytki i… tyle. Sam nie zamierza prowadzić restauracji, tylko bar z wyszynkiem i przekąskami.
– Nie wiem za co, ale jestem zaszczycony – podziękował mi Terry i uniósł brwi.
Był rudowłosy, chociaż kiedy się nie ogolił, widziałam, że zarost ma siwy. Spędzał dużo czasu na zewnątrz, lecz właściwie nigdy się nie opalał. Jego skóra robiła się od słońca jedynie szorstka, i czerwonawa, a blizny na lewym policzku stawały się wyraźniejsze. Terry zresztą nie przejmował się tymi bliznami. A Arlene, która spędziła z nim kiedyś noc po pijaku, zwierzyła mi się, że miał wiele jeszcze gorszych niż te na policzku.
– Po prostu za to, że tu jesteś – odparłam.
– To prawda o Dawn?
Lafayette postawił dwa talerze w okienku do wydawania posiłków. Mrugnął do mnie, trzepocząc gęstymi, sztucznymi rzęsami. Nasz kucharz mocno się malował. Tak bardzo się do niego przyzwyczaiłam, że nigdy już nie myślałam o jego makijażu, ale teraz jego cień do powiek przypomniał mi innego geja, młodego Jerry’ego. Nie zaprotestowałam, gdy zabierało go troje wampirów. Postąpiłam może nie do końca właściwie, ale nie mogłam inaczej. Nie potrafiłabym powstrzymać ich przed zabraniem go. Nawet gdybym zadzwoniła na policję, funkcjonariusze nie zdążyliby ich złapać. Jerry i tak umierał, przy okazji postanowił więc zabrać z sobą na tamten świat tylu wampirów i ludzi, ilu mu się uda. Poza tym, już kogoś zabił. Powiedziałam swojemu sumieniu, że nie będę więcej myśleć o Jerrym.
– Arlene, hamburgery – zawołał Terry.
Dzięki tym słowom wróciłam do teraźniejszości. Arlene przyszła po talerze. Posłała mi spojrzenie, sugerujące, że przy pierwszej dogodnej sposobności chce mnie wypytać o szczegóły. Pracowała z nami Charlsie Tooten, która zjawiała się w razie choroby czy po prostu nieobecności jednej z regularnych kelnerek. Miałam nadzieję, że właśnie Charlsie zajmie pełnoetatowe miejsce Dawn. Zawsze ją lubiłam.
– Tak, Dawn nie żyje – powiedziałam Terry’emu. Chyba nie przeszkadzało mu, że tak długo nie odpowiadałam.
– Co jej się stało?
– Nie wiem, lecz na pewno nie zmarła z przyczyn naturalnych. – Widziałam przecież krew na pościeli, niezbyt dużo, a jednak.
– Maudette – rzucił Terry i natychmiast zrozumiałam.
– Może – odparłam. Z pewnością istniała możliwość, że zabójca Dawn zamordował też wcześniej Maudette.
Tego dnia do „Merlotte’a” przyszli niemal wszyscy mieszkańcy gminy Renard – jeśli nie na lunch, to przynajmniej na popołudniową filiżankę kawy czy piwo. Ci, którym nie udało się wyrwać z pracy, zjawili się później, po drodze do domu. Dwie młode kobiety w naszym mieście zamordowane w jednym miesiącu? Ludzie musieli o tym pogadać.
Sam wrócił około czternastej. Biło od niego gorąco i pot skapywał mu po twarzy, ponieważ długo stał na nasłonecznionym podwórku przed domem stanowiącym miejsce zbrodni. Mój szef powiedział mi, że Andy Bellefleur wkrótce wpadnie ze mną porozmawiać.
– Nie wiem po co – mruknęłam, może odrobinę ponuro. – Nigdy nie przyjaźniłam się z Dawn. Jak umarła, powiedzieli ci?
– Uduszono ją, choć wcześniej została niezbyt groźnie pobita – odparł Sam. – Miała również na ciele stare ślady po zębach. Podobnie jak Maudette.
– W okolicy mieszka obecnie sporo wampirów, Sam – stwierdziłam, ripostując jego niewypowiedziany komentarz.
– Sookie. – Głos mojego szefa był poważny i spokojny. Przypomniałam sobie, że trzymał moją rękę przy domu Dawn, a później nie dopuścił mnie do swojego umysłu, mając świadomość, że go sonduję. Wiedział, w jaki sposób mnie zablokować! – Kochanie, Bill jest dobrym facetem… jak na wampira… nie jest jednak człowiekiem.
– Tak jak ty, kochany – odcięłam się bardzo cicho, choć niezwykle ostro, po czym odwróciłam się do niego plecami. Nawet przed sobą nie przyznawałam się, dlaczego właściwie tak się na niego złoszczę, niemniej jednak pragnęłam, by zdawał sobie sprawę z mojego gniewu.
Pracowałam jak szalona. Mimo swych słabości Dawn była kelnerką skuteczną, a Charlsie po prostu nie mogła nadążyć. Była chętna do nauki i wiedziałam, że w końcu złapie barowy rytm, ale podczas tej zmiany Arlene i ja musiałyśmy wziąć sprawy w swoje ręce.
Tego wieczoru i w nocy dostałam mnóstwo napiwków, gdyż ludzie się dowiedzieli, że to właśnie ja znalazłam ciało. Zachowywałam powagę i grzecznie odpowiadałam na wszystkie pytania, starając się nie obrazić klientów, którzy najnormalniej w świecie pragnęli poznać detale poznane już przez wszystkich innych mieszkańców Bon Temps.
W drodze do domu mogłam się wreszcie nieco odprężyć. Byłam naprawdę wyczerpana. Ostatnią osobą, jakiej się spodziewałam podczas skrętu w wąską leśną drogę prowadzącą do naszego domu, był Bill Compton. Wampir opierał się o sosnę i czekał na mnie. Minęłam go powoli, prawie zdecydowana go zignorować. Ale w końcu się zatrzymałam.