„Fangtasia”, bar wampirzy, mieścił się w podmiejskim centrum handlowym Shreveport, blisko sklepów Sam’s i Toys’R’Us. O tej porze pasaż handlowy – z wyjątkiem baru – był zamknięty na cztery spusty. Nazwę lokalu wypisano na krzykliwym, czerwonym neonie nad drzwiami, również czerwonymi, które wyróżniały się na tle stalowoszarej fasady. Właściciel baru najwyraźniej uważał, że kolor szary jest mniej oczywisty niż czarny, ponieważ wnętrze pomalowano na tę samą barwę.
Przy drzwiach jakaś wampirzyca poprosiła mnie o dowód tożsamości. Billa rozpoznała oczywiście jako przedstawiciela swojego rodzaju i chłodno kiwnęła mu głową, mnie natomiast przyjrzała się badawczo. Cerę miała kredowobiałą, jak wszystkie wampiry rasy białej i wyglądała porażająco w długiej czarnej sukni z szerokimi rękawami. Zastanowiłam się, czy przesadnie „wampirzy” wygląd jest jej pomysłem, czy też przyjęła go, gdyż uważali go za odpowiedni „ludzcy” goście.
– Od lat nikt mnie nie legitymował – odparłam, przetrząsając czerwoną torebkę w poszukiwaniu prawa jazdy. Staliśmy w małym prostokątnym korytarzu.
– Już nie potrafię szacować wieku ludzi, a musimy tu zachowywać wielką ostrożność, ponieważ nie wolno nam obsługiwać małoletnich. W żadnym razie – dodała z miną, która prawdopodobnie miała oznaczać przyjazny uśmiech.
Spojrzała na Billa z ukosa, po czym zmierzyła go zaczepnie pełnym zainteresowania spojrzeniem z góry na dół. Przynajmniej według mnie jej spojrzenie było zaczepne. – Nie widziałam cię od kilku miesięcy – powiedziała do niego typowym dla wampirów chłodnym i słodkim głosem.
– Usiłuję się zaadaptować – wyjaśnił, a ona kiwnęła głową.
– Co jej powiedziałeś? – szepnęłam, gdy przemierzyliśmy krótki korytarz i przez czerwone, dwuskrzydłowe drzwi weszliśmy do głównej sali.
– Że staram się żyć między ludźmi.
Chciałam usłyszeć więcej szczegółów, umilkłam jednak, gdyż pragnęłam także rozejrzeć się po wnętrzu „Fangtasii”. Cały wystrój był w szarości, czerni i czerwieni. Ściany obwieszono oprawionymi w ramy zdjęciami ze wszystkich chyba filmów, w których grający wampira aktor pokazał kły – od Beli Lugosiego przez George’a Hamiltona po Gary’ego Oldmana, od sławnych do mało znanych. Oświetlenie było oczywiście przyćmione. Nie ono jednak było niezwykłe, lecz klientela. I różne symbole.
W barze panował tłok. Ludzie dzielili się na wampirzych fanów i zwyczajnych turystów. Fani (zwani też miłośnikami kłów) mieli na sobie najwytworniejsze ubrania: aż po tradycyjne peleryny i smokingi u mężczyzn oraz czarne suknie w stylu Morticii Adams w przypadku kobiet. Dostrzegłam kopie kostiumów, które nosili Brad Pitt i Tom Cruise w Wywiadzie z wampirem, a także stroje nowocześniejsze, inspirowane moim zdaniem Zagadką nieśmiertelności. Niektórzy fani namalowali sobie pod dolną wargą fałszywe kły, inni strużki krwi przy kącikach ust lub znaki ukłuć na szyi. Prezentowali się nadzwyczajnie i nadzwyczaj żałośnie.
Turyści wyglądali tak, jak zawsze i wszędzie wyglądają turyści, może tylko ci wydawali się odważniejsi. Poza tym dawali się ponieść nastrojowi i – tak jak miłośnicy kłów – niemal wszyscy ubrali się na czarno. Może bar stanowił przystanek podróży jakiejś wycieczki?
„Wnieście nieco czerni w swoją ekscytującą wizytę w prawdziwym barze wampirzym! Przestrzegajcie reguł, wtedy nic wam się nie stanie, a obejrzycie sobie ów egzotyczny, mroczny światek”.
Wśród grupek ludzi – niczym prawdziwe klejnoty w koszyku z górskimi kryształami – tkwiły wampiry; było ich może z piętnaścioro. Większość z nich również nosiła ciemne stroje.
Stałam pośrodku lokalu, rozglądając się wokół z ciekawością, zdumieniem i lekką niechęcią.
– Wyglądasz jak biała świeca w kopalni węgla – szepnął Bill.
Roześmiałam się, po czym między rozproszonymi stolikami przeszliśmy do baru. Pierwszy raz znalazłam się w barze wyposażonym w gablotkę zastawioną butelkami z podgrzaną krwią. Bill naturalnie zamówił taką, ja natomiast zaczerpnęłam głęboki oddech i zamówiłam dżin z tonikiem. Barman uśmiechnął się do mnie, wysuwając nieco kły i sugerując, że obsługuje mnie z przyjemnością. Usiłowałam odpowiedzieć uśmiechem, a równocześnie wyglądać skromnie. Barman był szczupłym Indianinem o długich, czarnych jak węgiel, prostych włosach, orlim nosie i prostej linii ust.
– Jak leci, Bill? – spytał. – Długo się nie widzieliśmy. To twój posiłek na dzisiejszą noc? – Stawiając nasze napoje na kontuarze przed nami, skinął głową ku mnie.
– To moja przyjaciółka Sookie. Ma kilka pytań.
– Wszystko, co zechcesz, piękna kobieto – odparł barman i znów się uśmiechnął. Bardziej mi się podobał, gdy zachowywał powagę.
– Widziałeś tę babkę w barze? Lub tę? – spytałam, wyciągając z torebki gazetowe zdjęcia Maudette i Dawn.
– Albo może tego mężczyznę? – Pełna złych przeczuć, pokazałam fotkę mojego brata.
– Kobiety widziałem, mężczyzny nie, chociaż wygląda zachwycająco – oświadczył barman, posyłając mi kolejny uśmiech. – Czyżby twój brat?
– Tak.
– Cóż za możliwości – wyszeptał.
Na szczęście miałam wieloletnią praktykę w panowaniu nad emocjami.
– Pamiętasz, z kim te kobiety siedziały?
– Och, tego nie mógłbym wiedzieć – odrzekł szybko, poważniejąc. – Takich rzeczy po prostu tu nie zauważamy. Ty też niczego nie dostrzeżesz…
– Dziękuję – zakończyłam uprzejmie, uświadomiwszy sobie, że złamałam panujące w barze reguły. Najwyraźniej niebezpiecznie było pytać, kto z kim przyszedł. – Doceniam, że poświęciłeś mi swój czas.
Popatrzył na mnie w zadumie.
– Ta – stwierdził, stukając palcem w zdjęcie Dawn – chciała umrzeć.
– Skąd wiesz?
– Każdy, kto tutaj przychodzi, w jakiejś mierze tego pragnie – odparł z przekonaniem. Najwidoczniej uważał to za rzecz oczywistą. – Właśnie tym przecież jesteśmy. Śmiercią.
Zadrżałam. Bill położył mi rękę na ramieniu i pociągnął do właśnie zwolnionej ławy. Po drodze mijaliśmy rozwieszone w regularnych odstępach ścienne afisze z rozwijającymi wypowiedź Indianina napisami: „Zakazuje się gryźć w obrębie lokalu”, „Po dotarciu na parking należy bezzwłocznie odjechać” czy „Wchodzisz na własne ryzyko”.
Mój wampir jednym palcem podważył wieczko butelki i wypił łyk. Próbowałam nie patrzeć, lecz mi się nie udało. Zauważył moją minę i potrząsnął głową.
– Tak wygląda rzeczywistość, Sookie – oznajmił. – Potrzebuję tego do życia.
Miał czerwone plamy na zębach.
– Jasne – odrzekłam, usiłując podrobić neutralny ton barmana. Wzięłam głęboki wdech. – Przypuszczasz, że chcę umrzeć, bo przyszłam tu z tobą?
– Sądzę, że raczej pragniesz się dowiedzieć, dlaczego inni ludzie umierają – odparł. Nie byłam jednak pewna, co naprawdę myśli.
Chyba jeszcze nie czuł się zagrożony. Sączyłam drinka, czując w ciele rozlewające się ciepło dżinu.
Do naszej ławy podeszła jakaś miłośniczka kłów. Siedziałam wtedy wprawdzie trochę zasłonięta przez Billa, lecz przecież wszyscy goście widzieli, że weszłam z nim do „Fangtasii”. Dziewczyna miała kręcone włosy, była koścista, nosiła okulary, które, podchodząc do nas, zdjęła i wepchnęła do torebki. Pochyliła się nad stołem i jej wargi znalazły się kilka centymetrów od ust Billa.
– Cześć, niebezpieczny – powiedziała głosem, który zapewne uważała za uwodzicielski, po czym paznokciem pomalowanym na szkarłatne postukała w butelkę z krwią. – Mam prawdziwą. – Dla podkreślenia swoich słów pogładziła się po szyi.
Aby się uspokoić, głęboko zaczerpnęłam oddechu. W końcu to ja zaprosiłam Billa do tego baru, nie on mnie. Mógł robić tu, co chciał, ja zaś nie miałam prawa komentować jego zachowania, choć przez moment zaskakująco żywo wyobraziłam sobie własną dłoń trzaskającą blady, piegowaty policzek tej zuchwałej dziewuchy. Tym niemniej milczałam, nie sugerując Billowi w żaden sposób, czego pragnę.