– Cóż, tak twierdzi.
– Wiesz, cieszę się, że wygłosił tę mowę w klubie. Dzięki niej stał się prawdziwym członkiem naszej społeczności. – Nieuważnie skinęłam głową. Myślałam o czymś innym. – Wiele różnych rzeczy mówi się na temat ostatnich morderstw i wampirów, Sookie. Naprawdę sporo osób obarcza te stworzenia odpowiedzialnością za wszystkie trzy zabójstwa. – Przyjrzałam jej się przez zmrużone oczy. – Nie wściekaj się na mnie, Sookie Stackhouse! – zawołała. – Ponieważ twój Bill tak słodko opowiadał fascynujące historie na zebraniu Potomków, większość ludzi twierdzi, że nie mógłby zrobić strasznych rzeczy, które przytrafiły się zamordowanym kobietom. – Zastanowiłam się, jakie historie krążą wśród mieszkańców Bon Temps i na samą myśl o tym zadrżałam. – Jednak Bill miewa gości, którzy nie bardzo nam się podobają.
Zadałam sobie pytanie, czy ma na myśli Malcolma, Liama i Diane. Mnie ta trójka też niezbyt się spodobała, oparłam się więc automatycznemu impulsowi i nie stanęłam w ich obronie,
– Wampiry dokładnie tak samo różnią się między sobą jak ludzie – oświadczyłam krótko.
– Właśnie to powiedziałam Andy’emu Bellefleurowi – odparła, gwałtownie kiwając głową. – Mówiłam mu też, że zamiast Comptona powinien raczej ścigać te zbuntowane wampiry, które nie chcą nauczyć się żyć wśród ludzi. Twój Bill naprawdę się stara przystosować. Powiedział mi wieczorem w domu pogrzebowym, że w końcu udało mu się zakończyć remont kuchni.
Gapiłam się na nią bez słowa. Usiłowałam wymyślić, co Bill mógłby robić w swojej kuchni. Do czego jej potrzebował?
Niezależnie od poruszanych kwestii, nie mogłam zapomnieć o niedawnej tragedii. Zrozumiałam, że za chwilę się rozpłaczę. I… rozpłakałam się.
Na pogrzebie Jason stał obok mnie. Z pozoru już się na mnie nie gniewał i wyglądał na spokojniejszego. Tyle że… Nie uderzył mnie wprawdzie, ale też nie przytrzymał za ramię ani się do mnie nie odezwał. Czułam się bardzo samotna. Później jednak zerknęłam za pagórek i uprzytomniłam sobie, że całe miasto smuci się wraz ze mną. Na wąskich cmentarnych alejkach stało mnóstwo samochodów, a wokół domu pogrzebowego tkwiły setki ubranych na ciemno ludzi. Wśród nich znajdował się Sam Merlotte w garniturze (wyglądał całkiem inaczej niż zwykle) i Arlene (w towarzystwie Rene) w kwiecistej, niedzielnej sukience. Na samym końcu tłumu stał Lafayette wraz z Terrym Bellefleurem i Charlsie Tooten. Bar chyba z tej okazji zamknięto. Przyszli też wszyscy przyjaciele babci, to znaczy wszyscy, którzy nadal mogli się poruszać. Pan Norris płakał otwarcie, trzymając przy oczach śnieżnobiałą chusteczkę. Nalaną twarz Maxine żłobiły ze zmartwienia głębokie zmarszczki. Kiedy pastor wygłosił standardową mowę, a Jason i ja usiedliśmy na składanych krzesłach w części dla rodziny, poczułam, że coś we mnie odrywa się i odlatuje… w górę, w niebieską świetlistość. Byłam pewna, że dusza mojej babci jest nadal z nami, w domu.
Resztę dnia, dzięki Bogu, wyrzuciłam z pamięci. Nie chciałam tego wszystkiego pamiętać, nie chciałam nawet wiedzieć, co się wokół dzieje.
W całym dniu wyróżniła się jedna tylko chwila.
Jason i ja staliśmy przy stole w jadalni domu babci. Wyraźnie zawarliśmy tymczasowy rozejm. Powitaliśmy żałobników. Większość przybyłych bardzo się starała nie gapić na szpecący mój policzek siniak.
Jakoś wytrzymywaliśmy. Mój brat myślał o tym, że pójdzie potem do domu, wypije drinka i nie będzie musiał mnie widzieć przez jakiś czas, a później sytuacja sama wróci do normy. Ja myślałam niemal dokładnie to samo, może z wyjątkiem drinka.
Podeszła do nas pełna dobrych intencji kobieta, z tych, które znają wszystkie możliwe konsekwencje danej sytuacji; szczególnie świetnie wymądrzają się na temat kwestii, w które nie powinny się wtrącać.
– Bardzo się o was martwię, dzieci – oświadczyła kobieta. Popatrzyłam na nią. Niestety, za diabła nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwiska. Pamiętałam jedynie, że jest metodystką i ma troje dorosłych dzieci, jej nazwisko wszakże po prostu wyleciało mi z głowy. – Wiecie, tak mi smutno, gdy widzę was dzisiaj samych, że aż przypomniałam sobie waszą matkę i ojca – ciągnęła ze sztuczną miną, która miała sugerować współczucie. Zerknęłam na Jasona, później znów na kobietę, po czym skinęłam jej głową.
– Tak – powiedziałam. Jej kolejną myśl usłyszałam, zanim ją wypowiedziała i zaczęłam blednąc.
– A gdzie brat Adele, wasz wuj? Chyba wciąż żyje?
– Nie utrzymujemy kontaktów – odparowałam tonem, który onieśmieliłby każdą osobę wrażliwszą od tej pani.
– Ale to jej jedyny brat! Pewnie wy… – Zamilkła, gdy wreszcie dotarła do niej wymowa naszych spojrzeń.
Kilka innych osób krótko skomentowało nieobecność wujka Bartletta, lecz odpowiadaliśmy im formułką „sprawa rodzinna”, która ucinała dalsze pytania. Tylko ta jedna straszna baba… jakżeż się nazywała?…nie potrafiła wystarczająco szybko odczytać wysyłanych przez nas sygnałów. Przyniosła na stypę misę sałatki, którą miałam zamiar wyrzucić prosto do śmieci, natychmiast po wyjściu natrętnej kobiety.
– Musimy go powiadomić – oświadczył cicho Jason, gdy odeszła. Zablokowałam swój umysł. Nie chciałam wiedzieć, co mój brat myśli u wuju.
– Zadzwoń do niego – odparłam.
– W porządku.
Nic więcej nie powiedzieliśmy do siebie przez resztę dnia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Trzy dni po pogrzebie spędziłam w domu. Czwartego dnia uznałam, że zbyt długo tu tkwię. Trzeba było wracać do pracy. Ciągle jednak myślałam o rzeczach, które po prostu musiałam zrobić; tak w każdym razie sobie powtarzałam. Wysprzątałam pokój babci, korzystając ze zbliżającej się wizyty Arlene. Poprosiłam przyjaciółkę o pomoc, ponieważ po prostu nie mogłam przebywać sama z należącymi do mojej babci przedmiotami, tak znajomymi i przepojonymi jej osobistym zapachem pudru dla niemowląt marki Johnson oraz antyseptycznymi produktami Campho-Phenique.
Zatem Arlene pomogła mi spakować wszystkie rzeczy, które postanowiłam oddać fundacji pomocy ofiarom klęsk żywiołowych. W ostatnich kilku dniach północne Arkansas nawiedziły tornada i na pewno osoby, które straciły cały dobytek, mogły wykorzystać ubrania po babci. Babcia był niższa ode mnie i szczuplejsza, a poza tym jej gust bardzo się różnił od mojego z jej rzeczy interesowały mnie więc jedynie kosztowności. Nigdy nie nosiła dużo biżuterii, ale wszystko, co pozostawiła, było prawdziwe, a dla mnie bardzo cenne.
Zdumiewające, ile przedmiotów znajdowało się w tej sypialni. Nawet nie chciałam myśleć o tym, co babcia zgromadziła na strychu; postanowiłam, że wysprzątam go później, jesienią, kiedy będzie tam znośnie chłodno, a ja będę miała czas o tym pomyśleć.
Prawdopodobnie wyrzuciłam więcej przedmiotów, niż powinnam, dzięki temu drastycznemu działaniu poczułam się wszakże skuteczna i silna. Moja przyjaciółka składała i pakowała, odkładając na bok jedynie papiery, fotografie, listy, rachunki i anulowane czeki. Babcia nigdy w życiu nie używała karty kredytowej i nigdy niczego nie kupiła na raty. Niech ją Bóg błogosławi, gdyż w ten sposób znacznie nam te porządki ułatwiła.
Arlene spytała o babciny samochód. Auto miało pięć lat i bardzo mały przebieg.
– Sprzedasz swój i zatrzymasz jej? – zainteresowała się. – Twój jest nowszy, lecz mniejszy.
– Nie zastanawiałam się nad tym – odrzekłam i natychmiast odkryłam, że nie potrafię skupić się na tej kwestii. Sprzątnięcie sypialni całkowicie mnie wyczerpało.
U progu wieczoru w sypialni nie pozostały żadne rzeczy babci. Arlene i ja odwróciłyśmy materac, a ja z przyzwyczajenia posłałam łóżko. Łóżko było stare, z baldachimem w ryżowy wzorek. Zawsze uważałam ten sypialniany komplet za piękny i przemknęło mi przez głowę, że teraz należy do mnie. Mogłam przenieść się do większej sypialni, w dodatku miałabym do własnej dyspozycji prywatną łazienkę, zamiast używać tej w korytarzu.
Nagle uświadomiłam sobie, że pragnę się tu przeprowadzić. Stojące w mojej sypialni meble trafiły tam przed laty, przeniesione z domu moich rodziców po ich śmierci. Były to meble dziecięce, nadmiernie dziewczyńskie, przypominające domek lalki Barbie i przyjęcia z noclegiem.