– Dobrze się bawiłaś, mała? – spytała. Zrobiłam się czerwona jak burak. Określenie „bawić się” dodało mojemu spotkaniu z Billem lekkości, a poza tym było cholernie adekwatne. Nie wiedziałam, czy się obruszyć i oświadczyć, że „uprawialiśmy miłość”, trzymać gębę na kłódkę, odburknąć Arlene, że to nie jest jej sprawa, czy też może po prostu krzyknąć: „Tak!”. – Powiedz, Sookie, kim jest ten facet?
„No, no, no!”.
– Hmm, no cóż, on nie jest…
– Nie jest stąd? Spotykasz się z jakimś żołnierzem z Bossier City?
– Nie – odparłam z wahaniem.
– Może chodzi o Sama? Widziałam, jak na ciebie patrzy.
– Nie.
– Więc któż to taki?
Dlaczego tak się zachowywałam? Czyżbym się wstydziła?
„Wyprostuj się, Sookie Stackhouse” – powiedziałam sobie surowo w myślach. „Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów”.
– Bill – odparłam, mając nadzieję, że Arlene po prostu powie: „Ach tak”.
– Bill – powtórzyła moja przyjaciółka w zadumie. Zauważyłam, że Sam zbliżył się i przysłuchiwał naszej rozmowie. Podobnie Charlsie Tooten. Nawet Lafayette wsunął głowę w okienko do wydawania posiłków.
– Bill – potwierdziłam, starając się, by brzmiało to stanowczo. – No wiesz… Bill.
– Bill Auberjunois?
– Nie.
– Który więc Bill?
– Bill Compton – odrzekł bez wahania mój szef. Akurat otwierałam usta, by powiedzieć to samo. – Wampir Bill.
Arlene osłupiała, Charlsie Tooten bezwiednie wydała krótki krzyk, Lafayette zaś tylko rozdziawił gębę.
– Kochanie, nie mogłaś się po prostu umówić z normalnym mężczyzną? – jęknęła Arlene, kiedy odzyskała głos.
– Żaden normalny mężczyzna mnie nie zaprosił. Wiedziałam, że odcień szkarłatu na moich policzkach jeszcze się pogłębia. Stałam nieruchomo, z wyprostowanymi plecami. Czułam w sobie bunt i zapewne patrzyłam na nich wyzywająco.
– Ależ, mała… – Charlsie Tooten zaszczebiotała dziecinnym głosikiem. -…Kochanie, przecież… Bill, ach, ma tego wirusa.
– Wiem, że go ma – odparowałam ostro.
– Sądziłem, że spotkałaś się z jakimś Murzynem, ale znalazłaś sobie lepszego, co, dziewczyno? – mruknął Lafayette, zdrapując lakier z paznokcia.
Sam nie skomentował. Stał oparty o bar, ze skrzywioną miną, jakby przygryzał policzek od wewnątrz.
Przypatrzyłam się im wszystkich po kolei, zmuszając ich do reakcji – pozytywnej bądź negatywnej. Pierwsza otrząsnęła się Arlene.
– W porządku. Byle cię dobrze traktował, w przeciwnym razie zaczniemy ostrzyć kołki!
Cała grupka roześmiała się, chociaż słabo.
– I oszczędzicie sporo na produktach spożywczych! – zauważył Lafayette.
Później jednak Sam jednym ruchem zrujnował całą tę wstępną akceptację, gdyż nagle podszedł do mnie i odsunął kołnierzyk mojej koszulki.
Moi przyjaciele zamilkli jak nożem uciął.
– O cholera – mruknął bardzo cicho Lafayette.
Spojrzałam mojemu szefowi prosto w oczy. Pomyślałam, że nigdy mu nie wybaczę tego gestu.
– Nie dotykaj mojego ubrania – warknęłam, odsuwając się od niego i podnosząc ponownie kołnierzyk. – Nie wtrącaj się w moje życie osobiste.
– Boję się o ciebie. I martwię – wyjaśnił. Arlene i Charlsie szybko znalazły sobie coś do roboty.
– Nie, wcale nie… nie do końca. Jesteś cholernie wściekły. No to posłuchaj, przyjacielu. Nigdy nie dałam ci do tego prawa.
Po tych słowach oddaliłam się dumnie. Poszłam do jednego ze stolików i zaczęłam wycierać jego blat. Potem zebrałam wszystkie solniczki i uzupełniłam w każdej zapas soli. Następnie sprawdziłam pieprzniczki i buteleczki z papryką na wszystkich stolikach i ławach, a także pojemniczki z sosem tabasco. Pracowałam nieprzerwanie; patrząc przed siebie, aż stopniowo atmosfera się uspokoiła.
Sam wrócił do swojego biura, by przejrzeć papiery czy coś innego – nie obchodziły mnie jego zajęcia, o ile zachował dla siebie swoje opinie. Nadal czułam się, jakby oddarł zasłonę, skrywającą prywatny obszar mojego życia. Oglądając moją szyję, wtargnął w moje życie osobiste i ciągle nie potrafiłam mu tego wybaczyć. Arlene i Charlsie równie intensywnie jak ja udawały bardzo zajęte, a gdy do baru zaczął napływać tłumek ludzi, którzy skończyli pracę, znowu całkiem dobrze nam się współdziałało. Arlene weszła wraz że mną do damskiej toalety.
– Słuchaj, Sookie, muszę cię o coś spytać. Czy wampiry w sprawach miłości są takie, jak się mówi?
W odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam.
Bill przyszedł do baru tego wieczoru, zaraz po zmroku. Pracowałam do późna, ponieważ jedna z wieczornych kelnerek miała kłopot z samochodem. Mój wampir zjawił się niespodziewanie, w jednej chwili. Stanął na progu, po czym ruszył do mnie powoli, abym go dostrzegła. Jeśli zastanawiał się wcześniej, czy upublicznić nasz związek, nie okazał mi swych wątpliwości. Podniósł moją dłoń i pocałował w geście, który wykonany przez kogoś innego wydałby mi się cholernie sztuczny. Pod wpływem dotyku jego warg poczułam dreszcz przebiegający od grzbietu dłoni przez całe ciało aż do palców u nóg. Wiedziałam, że Bill zdaje sobie sprawę z mojej reakcji.
– Jak się czujesz dziś wieczorem? – szepnął, a ja zadygotałam.
– Trochę… – Stwierdziłam, że nie potrafię wydobyć z gardła odpowiednich słów.
– Możesz mi powiedzieć później – zasugerował. – Kiedy kończysz?
– Jak tylko dotrze Susie.
– Przyjedź do mojego domu.
– W porządku. – Uśmiechnęłam się do niego. Byłam rozpromieniona i nieco roztargniona.
Wampir odpowiedział uśmiechem. Bliskość mojego ciała działała na niego wyraźnie, toteż jego kły były widoczne w całej okazałości. Być może kogoś innego… poza mną… efekt ten trochę zaniepokoiłby.
Bill pochylił się i lekko musnął ustami mój policzek, po czym odwrócił się do wyjścia. Niestety, w tym samym momencie ktoś zrujnował nam tę piękną chwilę.
Do baru nieoczekiwanie wtargnęli Malcolm i Diane. Otworzyli drzwi gwałtownym szarpnięciem i bezczelnie rozejrzeli się w progu. Zastanowiłam się, gdzie jest Liam. Prawdopodobnie parkował samochód. Nie sądzę, by zostawili go w domu.
Mieszkańcy Bon Temps przyzwyczaili się wprawdzie do Billa, lecz ekstrawagancki Malcolm i krzykliwa Diane wywołali wśród gości prawdziwe poruszenie. Natychmiast pomyślałam, że tych dwoje na pewno nie pomoże ludziom zaakceptować mnie i Billa jako pary.
Malcolm nosił skórzane spodnie i koszulę przypominającą kolczugę. Wyglądał jak muzyk z okładki albumu rockowego. Dianę założyła obcisły, jednoczęściowy, limonkowy kostium z lycry lub innego bardzo cienkiego, rozciągliwego materiału. Byłam przekonana, że gdybym się dobrze przypatrzyła, mogłabym policzyć jej włosy łonowe. Murzyni nie przychodzili do „Merlotte’a” zbyt często, lecz z pewnością żaden czarny nie byłby tu bardziej bezpieczny niż Diane. W okienku do wydawania posiłków dostrzegłam twarz Lafayette’a. Wytrzeszczał oczy w jawnym podziwie zabarwionym dużą dozą strachu.
Oba wampiry na widok Billa wrzasnęły, udając zaskoczenie, jakby po pijaku zobaczyły zwidy. Sądząc po minie Billa, ich obecność go nie uszczęśliwiła, mój wampir jednak najwyraźniej podchodził do ich wtargnięcia spokojnie – tak jak reagował niemal na wszystko.
Malcolm pocałował Billa w usta, podobnie Diane. Trudno powiedzieć, które powitanie wydało się klientom „Merlotte’a” wstrętniejsze. Bill odwzajemnił się z wyraźną niechęcią, a ja uznałam, że okazuje ją przesadnie, na użytek ludzkich mieszkańców Bon Temps, z którymi pragnie pozostać w jak najlepszych stosunkach.
Bill nie był głupcem. Zrobił krok w tył i otoczył mnie ramieniem, odcinając się od wampirów i wybierając towarzystwo ludzi.
– A więc twoja mała kelnerka nadal żyje – zauważyła Diane. Jej przenikliwy głos rozbrzmiał w całym barze. – Czyż to nie zadziwiające?
– Jej babcię zamordowano w ubiegłym tygodniu – odparował Bill cicho, starając się odwieść wampirzycę od chętki urządzenia sceny.
Piękne szalone oczy Dianę skupiły się na mnie. Poczułam zimno.