Janusz Leon Wiśniewski
Martyna
Przedmowa
Tak naprawdę „Martyna” to nic innego jak literacki zapis rozmowy.
O rzeczach ważnych i najważniejszych. Takich jak miłość, uczciwość, godność, odpowiedzialność lub prawo do szczęścia. To także rozmowa o konieczności wyboru między obietnicą spełnienia „tu i teraz” a strachem przed konsekwencjami odrzucenia w przyszłości.
„Martyna” to historia młodych kobiet – nie tylko tytułowej Martyny – które uwikłane w codzienność poszukują własnej drogi do samorealizacji, często dokonując dramatycznych wyborów. Ich listy, a także ich miłości to często tylko pretekst, aby opowiedzieć prawdę o polskiej współczesnej codzienności. Opowiedzieć ją szczerze, otwarcie, bez tematów tabu. Pójść w jej poszukiwaniu z tymi kobietami do kościoła, ale także wejść do ich łóżek.
Nigdy nie udałoby mi się opowiedzieć prawdziwie tej współczesności, gdyby nie ludzie, którzy pisali ze mną tę książkę. Mam na myśli nie tylko współautorów, Renatę Palka – Smagorzewską i Mariusza Makowskiego. I chociaż ich udział w tym literackim przedsięwzięciu jest niewątpliwie na większy, trudno mi pominąć wszystkich, którzy swoimi historiami także współtworzyli – interaktywnie w sieci – tę książkę. Miałem dużo szczęścia. Wokół „projektu Martyna” zebrało się grono wrażliwych ludzi. Pisanie dla nich i z nimi, które zaczęło się jako obowiązek, przerodziło się w pewny sensie w wyzwanie. Jeśli czytają i oceniają to tacy ludzie jak „grupa przyjaciół z Martyny”, to zmusza to do największego wysiłku, i dużej odwagi. Bo przyjaciół nie chce się zawieść. „Projekt Martyna” okazał się – moim zdaniem – nie tylko literackim sukcesem. Nie wiem, co powiedzieliby o ty socjologowie, ale dla mnie jest to fenomen socjologiczny. Zawiązać i utrzymać przyjaźnie ludzi, którzy zebrali się jako przypadkowa grupa, aby czytać i pisać wspólnie książkę, jest dla mnie fenomenem. Okazało się, że wbrew alarmującym i mrocznym statystykom dotyczącym upadku czytelnictwa w Polsce książka nie straciła swojej magii. Ludzie czytają i często także znajdują w sobie odwagi aby pisać. Bo pisanie zawsze wymaga odwagi. Poddać ocenie innych swoje teksty, napisać je lub wyciągnąć z ukrycia, „z szuflady” to odwaga poddania się ocenie innych. Mam nadzieję, że „Martyna” dowiodła, iż warto zdobyć się na taką odwagę.
Janusz Leon Wiśniewski,
2003, Frankfurt nad Menem
Część pierwsza
Do dzisiaj nie wie, dlaczego wrócił tamtego wieczoru. Wszedł cicho, bez słowa zsunął na podłogę książki leżące za nią na wersalce, usiadł za jej plecami, podniósł włosy z karku i zaczął dotykać ustami szyi. Siedziała bez ruchu, wpatrując się w odbicie jego głowy w szkle monitora stojącego na stoliku naprzeciwko. Ręce, aby jej choćby przypadkiem nie dotknąć, oparł obok ud; oddychał niespokojnie, ogrzewając wydychanym powietrzem miejsca, które całował. Zesztywniała jak ktoś, kto oczekuje ciosu. Dłonie zacisnęła w pięści. Zbliżył usta do jej ucha, zamknął kolczyk z kawałkiem ciała pomiędzy wargami. Drżał.
Martynko moja – wyszeptał.
Wyprostował się. Poprawił jej włosy, pocałował sweter na ramieniu. Wstał i wyszedł. Siedziała dalej bez ruchu. W pewnym momencie podniosła rękę, dotknęła ucha, które on miał przed chwilą w ustach, i przesunęła palce do warg.
Andrzej…
Od pierwszej chwili byt dla niej, gdy go potrzebowała. I zawsze znikał, gdy czuła do niego wdzięczność. Już tam, na dworcu, dwa lata temu, gdy przybiegła w ostatniej chwili na autobus do Szczytna i kierowca powiedział jej drwiąco, że „to nie autobus na działki” i że „już jutro jest następny”. Miała łzy w oczach, bo „jutro” to było o całą wieczność za późno. Bo to dzisiaj ojciec czeka na nią w domu pełnym jej zdjęć. Bo zrobił dla niej jej ulubioną zupę grzybową; opowiadał od kilku dni psu, że przyjeżdża do nich Martynka; będzie stał na progu dwie godziny przed czasem i czekał, aby wnieść walizki, których nigdy nie miała; pomalował jej pokój, przesunął łóżko do okna i zmienił firanki na krótsze, żeby zaraz po przebudzeniu mogła spojrzeć na jezioro.
Proszę pana, ja mogę siedzieć na podłodze, mogę stać… ja muszę dojechać dzisiaj do Szczytna, proszę…
W tym momencie chłopak w zielonej kurtce stanął przy kierowcy i, podając mu swój bilet, powiedział:
To może ja pojadę dzisiaj na działki, a pan weźmie tę panią. Niech pan otworzy bagażnik, żebym mógł zabrać bagaż. Kierowca spojrzał na niego rozdrażniony i, nie wyjmując papierosa z ust, podniesionym głosem skomentował:
Panie, trzeba wiedzieć, co się chce. Ja muszę teraz przewalać cały bagaż, żeby wyciągnąć pana towar. Cholera, dżentelmen się znalazł… Chłopak odwrócił się plecami do kierowcy i, patrząc jej w oczy, powiedział cicho:
Nie zwracaj na niego uwagi. Masz miejsce przy środkowym wejściu. Ja mogę pojechać jutro. Na mnie nikt nie czeka.
Ale… Dlaczego? Ile kosztował bilet? Proszę, powiedz. Zaczekaj!
Nie słuchał. Odwrócił się i odszedł.
Spotkała go dwa miesiące później. Zupełnie przypadkowo. Ojciec dał jej pieniądze na komputer. Dwa razy więcej niż potrzebowała. Odkąd wyprowadziła się z domu – jeszcze na długo przed rozwodem rodziców – miała uczucie, że chciał wynagrodzić jej to, że nie ma go pod tym samym adresem. Że ją „zostawił”. Jak gdyby chciał zmazać winę, której tak naprawdę wcale nie było. Nigdy nie uważała, że ją zostawił. Był dla niej zawsze. Pod „tym samym adresem” i pod wszystkimi innymi. Jeśli wyjeżdżał na dłużej niż jeden dzień, natychmiast dzwonił, aby podać jej numer telefonu, pod którym będzie osiągalny.
Czasami rozmawiała o tym z Magdą, przyjaciółką ze stancji. Starsza od niej o sześć lat, „emerytowana studentka”, jak się czasami nazywała, rozpoczęta studia, gdy jej rówieśnicy je kończyli. Magda tak naprawdę nie miała ojca. Umarł przed jej urodzeniem i znała go tylko z fotografii. I ta Magda, której stówo „wzruszenie” było tak obce jak plaża Eskimosom, potrafiła zamilknąć i słuchać, patrząc jej w oczy. Magda uwielbiała ojca Martyny. Jego wizyta na stancji była zawsze wydarzeniem. Magda potrafiła bez wahania zmienić wszystkie plany, odwołać nawet randkę, aby tylko móc usiąść z nimi przy świecach i słuchać, jak on opowiada. Pewnego razu, gdy zostały wieczorem same po jednej z takich wizyt, Magda wyciągnęła z metalowej kasety, którą trzymała w nocnej szafce, zapisaną drobnym pismem kartkę. Napełniła winem szklankę po herbacie, wypita duszkiem, usiadła na podłodze i zaczęta czytać. Nie, wcale nie czytała. Zamknęła oczy i recytowała. List, który ojciec napisał do niej przed jej urodzeniem. List do nienarodzonego jeszcze dziecka, na które czeka i za którym tęskni. Spały razem tej nocy. Tak naprawdę zaprzyjaźniły się właśnie wtedy, wtulone w siebie.
Dwa miesiące po wizycie w Szczytnie wzięła pieniądze, które dostała od ojca, i weszła w sobotni wieczór do pierwszego sklepu, na którego wystawie stały komputery. Przechodziła powoli wzdłuż półek, czytając opisy stojące przy szarych metalowych skrzynkach. Nie rozumiała zbyt wiele; tak naprawdę podobał się jej tylko jeden. Był zupełnie inny. Wyglądał jak futurystyczny telewizor z fioletowego pleksiglasu. Po prostu śliczny. Chciała taki mieć, nawet jeśli nie byt komputerem. Nachyliła się, aby zobaczyć cenę, i w tym momencie usłyszała cichy głos:
Czy nad jeziorami była mgła, kiedy byłaś w Szczytnie?
Odwróciła się gwałtownie. Stał za nią, uśmiechając się przyjaźnie. W zielonym fartuchu, z plakietką sprzedawcy na prawej piersi i ołówkiem za uchem. Wydał się jej o wiele wyższy niż wtedy, przy tym autobusie. Ciemne włosy, zaczesane do góry odsłaniały szeroką bliznę na czole. Dłonią dotykał nerwowo prawego ucha i wydawał się zawstydzony, choć to on ją zagadnął. Uśmiechnęła się.