Выбрать главу

A dla niego związek to zawsze było zaufanie, bo miłość to zaufanie, a zaufanie to rozmowa. Rozmowa, dialog, przekroczenie siebie, jak mówił profesor od antropologii kulturowej. Niby antropologia kulturowa tak dziwnie brzmi, na początku sama nazwa przerażała, ale potem się okazało, że całkiem sympatyczne zajęcia. No i tak jak logika; prawie elementarz kierunków uniwersyteckich. Dobrze, że była na pierwszym roku, bo jeszcze zdążył się załapać… po drugim semestrze stwierdził, że humanistą zdecydowanie nie jest i… przeprowadzka na polibudę… Ale to przekraczanie siebie i wewnętrzne pęknięcie jako istota dialogu – to mu zostało. I przecież związek to przede wszystkim otwarcie się na drugą osobę…

I co? Nawet nie może się jej spytać – dlaczego nie powiedziała wprost, że go nie kocha. Bo ona czeka po prostu aż jej miłość przyjdzie… I zaprasza go na te zakupy. I on swoje serce co dzień jej na tacy łoży. I ona to serce przyjmuje. I ona się z tym sercem męczy. I ona mu swojego serca tak dać nie może. I dlatego to tak boli…

Cześć Magda – weszła do pokoju prawie bezszelestnie i nie zdejmując płaszcza usiadła na łóżku.

Cześć. Co ci jest? Wyglądasz jakbyś umarła i tylko przysłała na ziemię swój cień, by pozałatwiał resztę twoich spraw… – Magda rzuciła okiem na przyjaciółkę i od razu wiedziała, że coś jest nie tak.

Rozmawiał ze mną…

Kto? – Magda niestety bystrością umysłu nie grzeszyła i jak jej się czegoś nie powiedziało, to niedoczekanie, że się domyśli.

Andrzej. Przeczytał blog… – Martyna podniosła wzrok znad swoich butów.

Powiedział, że miłość jest albo jej nie ma.

Oczy i usta Magdy nabrały kształtu piłki.

I co mu powiedziałaś?

Że ja na razie nic nie wiem. Nie wiem, co jest, a czego nie ma… Że ostatnio chodzę wygięta w jeden wielki znak zapytania…

***

[BEATRIX CENCI]

Zakochała się natychmiast i nieodwołalnie. Nic tak na nią nie działało, jak habilitacja, okulary i obrączka. Może tylko w odwrotnej kolejności. Żonaty facet to cudza lokata w banku, ale ty z niej zgarniasz procenty. Uczucie, które nagle w nim wybucha niczym wystrzelona poduszka powietrzna, skrzyżowanie romantycznej miłości i prawie zwierzęcego pożądania, domaga się natychmiastowego spełnienia, bez względu na przeszkody. Odtąd już każdego dnia, gdy przygotowuje kolejny fascynujący wykład, pisze następny cudowny wiersz, który zapewne opublikują wkrótce „Zeszyty Literackie”, tłumaczy hermetycznego irlandzkiego poetę i skupiony stuka w klawisze laptopa, jego pomarszczony, znudzony życiem akademickim penis pręży się na myśl o jej gładkiej skórze, pieprzyku pod lewą piersią, malutkiej róży wytatuowanej tuż nad kostką. Drży, przywołując jej zapach, przypominając sobie, jak po dziecięcemu marszczy nos, jak żarłocznie oblizuje wargi. Obrączka? Polisa ubezpieczeniowa, pewność, że można żyć w uniesieniu i bez lęku, a brudne skarpetki i niezapłacone rachunki to cudzy problem. Zresztą – nie łudźmy się – przecież nie jej praca semestralna tak go oczarowała. Gdyby chciał porozmawiać o Seamusie Heaneyu, znalazłby kogoś… Chociażby Grubasa…

Podczas wykładu spojrzenie Martyny oplotło go ciasno. Tak ciasno, że jego głos spochmurniał. W ciemnej sali ich oczy rzucały snopy oślepiających iskier. Naładowane elektrycznością powietrze doprowadziło g» na brzeg ekstatycznego spazmu. Wargi mu spierzchły w oczekiwaniu rozkoszy, która tylko z nią mogła być doskonała. Nim wykład dobiegł końca, wyszła ostentacyjnie z sali, robiąc mnóstwo zamieszania i nie oglądając się za siebie.

***

[ATENA]

Pierwszy raz od epoki lodowcowej kupiła sobie krótką spódnicę w szkocką kratę i pierwszy raz od kiedy na Ziemi pojawił się człowiek, jej tyłek nie wyglądał jak wielka dębowa szafa babci. Właściwie można by nawet pokusić się o nieskromne i ryzykowne stwierdzenie, że jej niegdyś słusznych rozmiarów zadek wygląda nieźle. Pamięta jak dwa miesiące temu zakładając sukienkę na randkę z profesorem doznała szoku. Kręciła się w kółko niemiłosiernie wykręcając szyję we wszystkie strony, zupełnie jakby była na przegubach, i wytrzeszczała oczy w poszukiwaniu własnego tytka, który wcześniej stanowił wiodący element jej jestestwa. Wyginała się tak jakieś trzy kwadranse, a następnie zlana potem i z potężnymi zawrotami głowy rzuciła się na łóżko w poszukiwaniu telefonu. Po krótkiej walce z leżącymi wszędzie ubraniami wykopała słuchawkę spod prześcieradła i wystukała numer Magdy:

Jezu, Magda, nie mam tyłka! – wrzasnęła prosto do słuchawki.

Na co Magda, spokojnie i rzeczowo odpowiedziała:

Oczywiście, że masz, tylko ci się spłaszczył. Skóra ci zwisa. Trochę siłowni i będzie dobrze.

Tak więc profesor nie dostąpił wtedy zaszczytu podziwiania tylnej części Martynki. Podobnie jak i dzisiaj. Tydzień zaczął się wspaniale. I w dodatku skończyły jej się OB. W panice postanowiła przekopać szufladę z bielizną. Znalazła:

baterię do umywalki

świeczki pływające

dyktafon, który zaginął pól roku temu

kalkulator – dwie sztuki

kajdanki

termometr zaokienny

rozgałęźnik

opakowanie Tramalu

zdjęcia Cmentarza Żydowskiego (???)

roznegliżowane zdjęcia (Magdy)

wibrator (Magdy?)

OB – dwie sztuki; w kształcie pocisku artyleryjskiego.

Takie sytuacje skłaniają Martynę do zastanowienia się, czy aby na pewno jest normalna.

Jeśli nie jest, to ma to po ojcu.

Dzisiaj jadła obiad z profesorem i była w trakcie bardzo poważnej rozmowy, gdy rozdzwoniła się jej komórka, powodując utratę tacy, niesionej przez najwyraźniej znerwicowanego kelnera. Dzwonił tata. Pytał, czy poszła na wybory. Nie uspokoiła go odpowiedź twierdząca. Zapytał, na kogo głosowała, i zanim Martyna zdążyła otworzyć usta, sam sobie odpowiedział: na pewno na Ligę Polskich Rodzin.

Nie tatusiu – powiedziała Martyna. – Na Samoobronę, bo kocham Leppera.

Na co tata:

Samoobrona? Może być – i rozłączył się, zupełnie nieświadom tego, że właśnie ważyły się losy Martyny, jej przyszłość.

I tym sposobem Liga Polskich Rodzin, Samoobrona i SLD stanęły na drodze do Martynowego szczęścia, a już na pewno na drodze do łóżka. Z niemałą pomocą ukochanego tatusia. Zanim usłyszała przerywany sygnał w telefonie, tata zapytał, gdzie jest, z kim jest i co robi? Gdy powiedziała mu, że je kolację, zdziwił się lekko. Ale nie zdziwiło go, że je ją w towarzystwie.

Po co jesz? – zapytał głupawo.

„Przepraszam za to, że jem – pomyślała Martyna – od jutra przestanę także pić, pojutrze spać, a od czwartku nie będę oddychać. I na pewno od razu poczuję się lepiej”.

Kolejna utracona, być może na zawsze, szansa skonsumowania profesora. Uczta najwyraźniej musi zaczekać. Takie uproszczone i, wydawać by się mogło, płytkie myślenie o emocjach czyniło Martynę silniejszą. Wiele nauczyła się od szalonej Magdy. Ale gdy gasły światła na wielkiej scenie życia i Martyna zostawała sama, znowu była małą, zagubioną Martynką.

Tego wieczoru też odprowadził ją do akademika. Za każdym razem obydwoje myśleli, że to już będzie TEN RAZ. Właśnie ten, po którym będzie można zapalić mentolowego papierosa. Papierosa, którego profesor palił tylko PO. Choć czasami także PRZED.

Oparła się o drzwi, które przed sekundą zamknęły się za nim. Mogłaby przysiąc, że przez tandetną, paździerzową płytę słyszy jego oddech. Byt tam i czekał, aż Martyna otworzy te cholerne drzwi. Czuła jego oddech po drugiej stronie. Czuła go także na karku, tuż za uchem i we wgłębieniu dekoltu. Także dotyk jego dłoni, kiedy niby przypadkiem ocierał grzbiet swojej dłoni o jej, gdy nalewał wino do kieliszka. Stała tak dłuższą chwilę, próbując utrwalić te wrażenia. Czulą, że ta chwila zbliża się nieuchronnie. Początkowo z każdym miesiącem, tygodniem, dniem, a teraz z każdą milisekundą. Czuła, że musi to zrobić. Po prostu. Tak i już. Podeszła do telewizora, który jakimś cudem udało jej się przemycić do akademika. Nastawiła MTV Gdy z głośników popłynęła muzyka, Martyna płynęła razem z nią. TAŃCZYŁA. Robiła to zawsze, gdy czuła TO, CO CZUŁA TERAZ. Jeszcze usiłowała wmawiać sobie, że ten facet nie robi na niej żadnego wrażenia, ale gdy patrzyła w lustro, jej oczy mówiły coś zupełnie innego. Z błękitu przechodziły do ciemnego granatu, źrenice kurczyły się i rozszerzały naprzemian. To był znak, że ciało się nie myliło. Rozum jeszcze nieśmiało walczył z naturą, ale i jemu już się nie chciało. Ciało Martyny poruszało się rytmicznie. Najpierw powoli biodra szukały taktu, by następnie narzucić rytm talii i ramionom. Jej piersi unosiły się delikatnie, ponaglane niepokojąco przyspieszonym oddechem. Wargi rozchyliły się, nabrzmiałe oczekiwaniem. Rozkołysana dusza nuciła cichutko. Martyna była naga. Ze stołu wzięta tylko czarne przeciwsłoneczne okulary, które zwykła nosić z upodobaniem we włosach, bez względu na porę roku. Miały dodawać jej inteligencji. Wzięta więc je i założyła. Ukryła się za nimi. Zasłoniła nimi oczy. Nie chciała, by ktoś je teraz widział. Zbyt wiele mógł zobaczyć. Że była naga? To nic. To tylko ciało. Cała prawda jest ukryta głęboko w środku. Tańczyła. Najpierw ciało poruszało się w rytm muzyki, ale już po chwili Martyna płynęła w takt melodii, która grała w niej. I, wbrew pozorom, te obydwie melodie nie przeszkadzały jej w magicznej muzyczno – tanecznej uczcie. Uczcie dla ciała i zmysłów. Dłonie Martyny pomału przesuwały się ku dołowi, niebezpiecznie zbliżając się do… Na chwilę dłoń wróciła do ust, Martyna przez sekundę ssała palec, zwilżając go. Ręce znowu były na biodrach. Po to tylko, by za moment unieść się ku górze i zatopić we włosach. Była jak w transie. Ona już wiedziała. Tańczyła tak tylko wtedy, gdy było jej dobrze. Gdy jej dusza śpiewała, a serce niebezpiecznie drżało. Ona także teraz drżała. Nie z zimna. Ze strachu i niepokoju. Spod czarnych okularów Martyny spływały niemal niedostrzegalne łzy. Wiedziała, że tego co nieuniknione, nie zmieni już nikt. Ani jego żona z dzieckiem, ani Lepper, a tym bardziej Liga Polskich Rodzin. Pragnęła go. Nie Leppera, oczywiście. Profesor był w każdym zakamarku jej mózgu (miała nadzieję, że wciąż ma mózg), w każdej myśli. A teraz, jak nigdy dotąd, chciała, by BYŁ także w niej. Pragnęła mieć go w sobie. Czuć każdą cząsteczką ciała. Że to nie ma sensu? To nie miało już znaczenia. W uszach brzmiała muzyka, a w głowie złota myśl Magdy: carpe diem. Zatem, Martynko: carpe diem, póki czas.