Выбрать главу

Nie wiem, skąd ten sarkazm u Magdy. Ona nie wierzy w miłość. Nawet tę do Boga. Uważa, że ludzie religijni to ci niepogodzeni z koniecznością odejścia z tego świata i pełni lęku przed karą za grzechy. Dlatego udają uwielbienie dla Sądu Najwyższego już za życia. Kłócę się z nią o to nieustannie. Ale nieskutecznie. Ona uważa, że nie ma takich mężczyzn, dla których zechciałaby zmienić makijaż, a co dopiero kraj. I że Teo to naćpany miłością przystojny kosmita, l że zupełnie nie pasuje do tych czasów. Bo teraz są nie tylko dobre czasy na preparaty typu wash'n'go, ale także na męskie preparaty typu fuck'n'go. Wie to zarówno od „proli z kasą” ze swojego baru, jak i od „mądrali bez kasy” z uniwersyteckiego pubu. A ona się po prostu dostosowuje do świata. I do preparatów także.

Ale to nie jest prawdziwa Magda. Gdy nie „fazuje”, jest wrażliwa i wsysa jak gąbka wszystkie nieszczęścia tego świata, i pochyla się nad każdym chudym kotem. Całkowicie wyzbyta cynizmu, którego używa tak, jak Diogenes używał swojej beczki.

Potem doszłyśmy do wspólnego wniosku, że kręci nas u facetów głównie mądrość, bo tylko mądry facet potrafi być interesujący, nawet gdy utyje i wyłysieje. Najgorzej gdy ma bardziej pomarszczony brzuch niż mózg. Jest wtedy jeszcze gorszy niż te panienki, które przychodzą czasami do klubów studenckich, aby pokazać nową biżuterię w pępku i opaleniznę z solarium. One są o tyle mądrzejsze, że nie udają, że chodzi im o coś innego.

Poza tym mężczyzna powinien mieć pewien minimalny poziom czułości. Tyle, żeby chciało się z nim popłakać w ciemnym kinie. Albo chociaż chcieć nazwać wszystkie kolory mijanych na spacerze kwiatów lub kupować czekoladowe bzdety na Wielkanoc. Albo słuchać Mozarta.

Gdy to mówiłam, Magda wychodziła powoli ze swojej beczki, cały czas potakując głową. A na końcu powiedziała:

Wiesz co, Martyna, weź ty kiedyś idź w tym swoim Szczytnie nad jedno z tych jezior i złap sobie złotą rybkę. Przekonasz się, że nawet ona nie załatwi ci takiego faceta.

Czy kiedyś polski dziekanat wejdzie do zjednoczonej Europy?

Jeśli rację ma Reymont, który napisał, że siłę człowieka mierzy się liczbą jego nieprzyjaciół, to panie z dziekanatu są supermocarstwem. Mój ojciec uważa, że nie wiem, co mówię, bo nie muszę jeszcze chodzić do Urzędu Skarbowego.

Byłam wczoraj w supermocarstwie. Przyszłam bez wizy, to znaczy dokładnie wtedy, gdy panie z dziekanatu miały poranną kawę i granice miały być zamknięte. Musiałam przyjść. W nagrodę za esej o twórczości Oskara Wilde'a, który napisałam na konkurs rozpisany przez British CounciI, dostałam trzymiesięczne stypendium na Wydziale Filologicznym University of Kent w Canterbury w Anglii. Sam dziekan mi gratulował. l rektor także, a Magda opowiadała o tym na mieście jak o najważniejszym wydarzeniu kulturalnym w Polsce od czasu Nobla Szymborskiej. Tylko panie z dziekanatu nic o tym nie wiedziały. Miałam tylko wydostać niepozorne zaświadczenie o zgodzie mojego uniwersytetu na wyjazd. Miało być po angielsku i miały być wszystkie potrzebne pieczątki.

Najpierw, stojąc za drewnianą ladą przez 15 minut, dowiedziałam się o najważniejszych wątkach trzech polskich seriali aktualnie emitowanych w telewizji. Potem panie przeszły płynnie na reality show. Dowiedziałam się, że w „Barze” Ewelina wyraża się „jak dziwka”, że naprawdę ładna jest tylko niejaka Dobrosława i że „one swoich córek nigdy i w ogóle”. Gdy przeszły do omawiania długości spódnicy nowej asystentki rektora, zaczęłam chrząkać. Nic to nie zmieniło. Nie byłam nawet powietrzem. Co najwyżej próżnią, l to bez wizy. Uratował mnie dziekan, który wyszedł nieoczekiwanie ze swojego gabinetu. Zobaczywszy mnie uśmiechnął się i wykrzyknął:

O, nasza literatka.

I wyszedł.

Panie odwróciły się jak na komendę. Jedna nawet poczuła się zobowiązana zapytać, czego chcę. Chciałam o wiele za dużo. Pani powiedziała, że mam napisać podanie do dziekana. Przynieść zaświadczenie z British CounciI i opinię opiekuna roku. Przetłumaczyć zgodę na wyjazd na angielski i przyjść we wtorek lub w czwartek. Ale nie w następny czwartek, bo mają obronę doktoratu. Po czym bezceremonialnie wróciła do rozmowy o spódnicy asystentki. Byłam znowu próżnią.

Wyłączyła komputer. Wcale nie czuła się lepiej. Wzięta szklankę z winem, włączyła Grechutę, usiadła na wersalce i otulona kocem oparta się o poduszki. Myślała o Andrzeju.

Umówili się z potową grupy u niej w domu na cały wieczór, aby przygotować się do seminarium u Bon Jovi. Tak nazywali młodego Amerykanina, prowadzącego wykłady z literatury amerykańskiej. Anglistyka zatrudniała kilku takich nawiedzonych wędrowców, którzy porzucali swoje wygodne życie w Stanach, w Australii, w Zjednoczonym Królestwie lub Irlandii i przyjeżdżali do Polski, aby „podjąć nowy oryginalny projekt” ich życia, jak to nazywali. Mieszkali w blokach, jedli w stołówkach, spali z polskimi kobietami i zakochiwali się w polskiej mentalności. Bon Jovi nie sprawiał wrażenia, że wie coś o tym projekcie. Może nie wiedział nawet, że jest w Polsce. Ktoś z jej grupy powiedział kiedyś, że Jovi tak naprawdę olewa, gdzie mieszka, ważne, aby była tam biblioteka. Ze swoją chłopięcą czupryną wyglądał lepiej niż prawdziwy Bon Jovi – grał nawet na gitarze – i sprawiał wrażenie, że obudzony w środku nocy zacznie rozważać analogie między literaturą Faulknera a filozofią Junga. Magda, skuszona opowiadaniami o nim, wybrała się kiedyś na jeden z jego wykładów, który tak naprawdę był rozmową z salą. Siedziała oniemiała, a po wykładzie, gdy jechały autobusem do domu, powiedziała, śmiejąc się lubieżnie:

Słuchaj Martyna, krótko mówiąc, chciałabym ssać jego mózg. To znaczy, jego mózg także.

Seminarium Jovi było jak wyzwanie, dlatego wieczorem przyszli do niej na stancję bez wyjątku wszyscy. Magda odmeldowała się na ca – tą noc, zostawiając pokój do dyspozycji.

Andrzej zjawił się przypadkiem. Odkąd fioletowy futurystyczny telewizor ze sklepu, w którym dorabiał do stypendium jako sprzedawca, okazał się „najbardziej seksownym komputerem od czasu wynalezienia liczydła”, Andrzej przejął opiekę nad nim i regularnie przychodził coś „instalować” lub „aktualizować”. Dzięki niemu jej iMac miał najpełniejsze oprogramowanie w mieście. Zupełnie nie interesowało ją to, co on robi. Wystarczyło w zupełności, gdy zapraszał ją po wszystkim do komputera i opowiadał podniecony o tym, gdzie ma kliknąć, co otworzyć i co może „uruchomić w tle”.

Tego wieczoru coś jak zwykle „aktualizował” w drugim pokoju, podczas gdy oni przygotowywali referat na temat „Ewolucji pojęcia duszy w literaturze amerykańskiej”. Czasami przechodził przez ich pokój, aby zabrać coś z plecaka, który zostawił w przedpokoju. Nie mogła nie zauważyć, jak patrzyły na niego koleżanki z grupy, zgodnie poprawiające włosy, gdy tylko wchodził do pokoju. Pili wino, żartowali. Ale i pracowali. Zadymiony pokój i płomienie świec – tak właśnie wyobrażała sobie studia. O takich opowiadał jej ojciec.

W pewnym momencie doszli do ściany. Nikt nie potrafił zacytować czegokolwiek na temat duszy ze współczesnej literatury amerykańskiej. Wiedzieli, że Jovi im tego nie przepuści. W tym momencie z drugiego pokoju dotarł glos Andrzeja:

Moore, Thomas Moore, ten mnich z dwójką dzieci i doktoratem z muzykologii. Pisał o intymności jako spotkaniu dusz, a rozmowę traktował jako ich akt seksualny. On jest w wieku ojca Martyny.

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na nią.

Andrzej, chodź tutaj na chwilę! – krzyknęła.

Chcesz wina? – wstała z krzesła i podała mu kieliszek. – Powiesz coś i o nim?