Anita i Bartek to przyjaciele Remka. Mieszkali z nim w tym samym akademiku. Teraz Anita wróciła na wieś. Remek miał załzawione oczy, gdy mi o tym opowiadał. Przy Magdzie. U nas na stancji. Bo Remek jest ojcem chrzestnym Julii.
Gdy dziecko nie ma gałek ocznych, to rodzice mają prawo być za granicą nadziei. Tak uważa Remek. Ja też tak uważam, l zastanawiam się, co Bóg miał na myśli, dopuszczając do tego… Gdy Remek wyszedł, Magda powiedziała tylko „kurwa mać” i zamknęła się na cały dzień w swoim pokoju.
Żyła bez mężczyzn. To znaczy bez mężczyzn, którzy byliby na tyle sensowni, aby choć przez chwilę pomyślała, że mogłaby chcieć, aby ją dotknęli. Remek dotykał ją słowami i swoim optymizmem. Ale Remek byt poza granicami dotyku. Miał dla niej tylko głowę i serce.
Wszystko miało swój bieg. Swój plan. To nieprawda, że codzienność, zaczynająca się siedem razy w tygodniu myciem zębów rano i kończąca zmywaniem makijażu wieczorem, jest nudna. W tym czasie można mieć normalne życie. Ciekawe. Pełne zdarzeń. Regularne. Bez erupcji, ale także bez poparzeń i grzechu. Kolokwia, egzaminy, biblioteka, książki. Czasami wino wieczorem. Dużo muzyki.
Odkryła jazz. Getz, Metheny. Dawała korepetycje, tłumaczyła. Pisała błoga. W piątki, gdy nic nie było w planie na weekend, zasypiała w Szczytnie. Czasami zabierała tam Magdę. Nawet nie musiała jej tego wcześniej zapowiadać. Na słowo „Szczytno” Magda po prostu dzwoniła do baru i mówiła, że jej nie będzie. Ani w piątek, ani w sobotę i „niech sobie wezmą za ladę tę małą cycatą z Holidayu. Ona także odróżnia piwo od wina i ma zawsze wolne przebiegi na weekend”. I odkładała słuchawkę.
Te weekendy z Magdą w Szczytnie byty za każdym razem jakieś takie i odświętne. Trochę jak kolacje wigilijne. Magda przygotowywała z jej j ojcem kolację w kuchni. Ona nakrywała stół. Potem Magda przebierała się w sukienkę i jedli kolację. Czasami po kolacji oglądali filmy na DVD przywiezione przez Magdę. Późnym wieczorem szli na spacer nad jezioro. Tony zasypia! w łóżku Magdy. Gdy wracały autobusem do domu, Magda była zamyślona i milcząca.
Toruń wspominała jak wakacyjną miłość kolonistki lub harcerki. Opisała to w pamiętniku. Przeklęta. Opłakała. Odcierpiała. Zostały po nim jakieś wysuszone kwiaty w kartoniku, książki z jego dedykacją i kilka kartek wystanych z różnych miast na świecie. Jedyne, z czym nie mogła sobie jeszcze poradzić, to wracające wspomnienie tego, jak szukał jej niecierpliwie, aby upewnić się, że leży obok niego w nocy. I tego :szeptu ulgi i radości, gdy ją znajdował. Ale wiedziała, że i z tym sobie kiedyś poradzi.
Andrzej…
Zniknął, jak gdyby zamknęli go w więzieniu. Wprawdzie bez widzeń, ale z dostępem do Internetu. Tego nie było przecież nawet w tym hightech więzieniu na Rakowieckiej. Nie wiedziała, jak on to robił, ale zdarzało się, że gdy zostawiała komputer on – line i odchodziła na jakiś czas, to gdy wracała, miała zaktualizowane programy. I suchy „readme” plik z instrukcją, co zostało zmienione i w co ma kliknąć, aby to działało. Nic więcej. Tak jakby chciał dotrzymać danego jej słowa, że będzie opiekował się jej komputerem. Klikała i zawsze działało. „Readme” nie zawierają przeważnie żadnych czułości, ale mimo to szukała czegoś w ostatnich liniach pliku. Czegoś od niego. Chociaż zwykłego „pozdrawiam”. Nigdy nic nie znajdowała.
Wszystko miało swój spokojny bieg. Do tego wtorku. Tak naprawdę do poniedziałku wieczorem. Była już w łóżku i czytała Zeldina. Intymną historię ludzkości. Po angielsku. Prawdziwy hymn na cześć kobiet. Zadzwonił telefon. Było krótko przed północą. O tej porze dzwonił czasami on. I kochali się czasami na GSM – ie. On w Gdańsku lub w Getyndze. Ona tutaj. Ale to było dawno. Poza tym nie znał tego numeru.
To byt Remek. Powiedział jej, że cały dziekanat jej szuka. Od wczoraj. Panie z dziekanatu wywiesiły nawet plakat przy wejściu. Taki list gończy z jej nazwiskiem i imieniem. Ma natychmiast tam pojechać.
Nie mogła usnąć. Była tam już przed ósmą. Panie z dziekanatu byty podniecone. Pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, kolega ze studiów pana dziekana dzwoni od trzech dni do dziekanatu i jej szuka. W bardzo ważnej sprawie. A one szukają jej po całym mieście. Wysyłają studentów, aby jej szukali. Wywieszają plakaty. A jej nigdzie nie ma. Tak nie może być. Bo pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, oczarował panie z dziekanatu i one mu ją znajdą… Wytrzasną spod ziemi.
Podały jej kartkę z numerem telefonu i zajęty się piciem kawy.
Kupiła kartę telefoniczną. Nie chciała dzwonić z komórki. Kolonie się przecież dawno skończyły. Jej ręce drżały, gdy wybierała numer. Przy długim sygnale odwiesiła słuchawkę. Wyszła z dziekanatu. Musiała się uspokoić. Poszła na rynek. Usiadła w kawiarni, zamówiła kawę. Zapłaciła kelnerce, zanim ta przyniosła kawę do stolika. Wyszła. Znalazła automat w bocznej uliczce.
Martyna… – powiedziała do słuchawki.
Zapadła cisza. Czekała.
Marty, ja…, to znaczy… Marty… wybacz mi…
Doktorant jego kolegi z katedry popełnił plagiat. Skopiował pracę jego magistranta. Zmienił trochę przypisy i przedłożył to jako swoją pracę doktorską. On to natychmiast odkrył. Powiedział doktorantowi. Wtedy ten wyjął kopertę z fotografiami. Ich fotografiami. Gdy ją całuje na plaży w Sopocie, gdy trzyma jej dłonie w kawiarni w Toruniu, gdy tuli ją pod parasolem na Starówce w Gdańsku.
Normalny szantaż.
On chce iść do dziekana. Potem do swojej żony. Inaczej nie może. Gdyby zrobił inaczej, musiałby zwymiotować na siebie.
Ale przedtem chce jej o tym powiedzieć. Bo on się z tymi fotografiami utożsamia. I żadnej nie zaprzeczy. I że to są tak naprawdę piękne zdjęcia. I ona jest na tych zdjęciach po prostu… Po prostu jest. I że on się nią i tym, co było między nimi, nie da żadnemu skurwielowi szantażować.
Nigdy.
Słuchała. I nagie było jak wtedy, gdy znajdował ją obok siebie w nocy i ucieszony jak dziecko tulił do siebie. Tak samo. Tyle że tutaj, na tej ulicy Przy automacie telefonicznym.
Powiedziała tylko:
Idź do dziekana. Ja dam sobie radę. I odłożyła słuchawkę.
[Renata Palka – Smagorzewska]
Jej pierwszy odruch byt histeryczny. Wrócić do domu, poprosić ojca, żeby pilnował drzwi i zrzucał ze schodów każdego, kto będzie próbował się do niej dostać. Tak zresztą reagowała najczęściej w sytuacjach krytycznych. Do rangi rodzinnej epopei urosła opowieść o zbitym przez małą Martynkę kryształowym wazonie. Ostatni raz słyszała tę opowieść w czasie kolacji. Ojciec opowiadał ją Magdzie, kiedy byty w Szczytnie. Magda kroiła cebulę. Zalewała się od łez i była tak ślicznie zarumieniona od ciepła, które bito z patelni.
Wazon byt, z nie wiadomo jakich względów, przedmiotem otoczonym niezwykłą czcią. Martynka bawiła się rurą od odkurzacza. W pewnym momencie uruchomiła silnik. I stało się coś niezwykłego. Wazon rozleciał się na tysiąc okruchów podobnych do gradowych kulek. Wydał z siebie coś w rodzaju lekkiego westchnienia. Martyna schowała się do szafy. Po kilkunastu minutach tkania zasnęła w niej.
Finał byt taki, że rodzice reklamowali wazon i dostali drugi, taki sam. Eksperci orzekli, że w ten sposób kryształy rozsypują się bardzo rzadko. Jeden przypadek na dziesięć tysięcy kryształowych cacek. Jakaś niezrozumiała dla zwykłych śmiertelników wada. Pęka kryształowe serce…