Część druga
Minęło kilka miesięcy od tego wieczoru.
Gdyby dzisiaj miała powiedzieć, co czuła w tym czasie najczęściej, powiedziałaby, że odtrącenie. Paradoksalnie czulą, że bardziej odtrącił ją Andrzej. Ten Andrzej, którego ona odtrącała regularnie kilka razy w tygodniu. Mimo to miał być, uczyć się dla niej nowych wierszy na pamięć, opiekować się komputerem, zauważać nowe buty lub nowy kolor lakieru na paznokciach, kupować dla niej książki, przypominać, żeby zadzwoniła do ojca i całować jej szyję, ale tylko jeśli przed tym wywoła w niej podziw. A potem natychmiast zapomnieć, że mu na to pozwoliła.
Miał czekać.
Przetrwać z nią razem to jej zauroczenie z Torunia, akceptować to, że znika bez słowa pożegnania na całe weekendy i wróciwszy milczy przez pół tygodnia, zrywając się jak oszalała, gdy tylko zadzwoni telefon.
Nie poczekał na nią.
Nawet nie zauważyła, że się wycofywał. W milczeniu. Powoli. Gasła jego obecność. Jak świeca, która się wypala. Ponieważ palił się w jej życiu ogromny reflektor z Gdańska, nawet nie zauważyła tej świecy. Magda tylko raz skomentowała to, że Andrzej zniknął z jej życia:
Martyna, słuchaj, nie możesz faceta traktować jak numeru z kolejki po nerkę do przeszczepu. Musi i tak poczekać albo niech się dalej dializuje. On może nie byt zupełnie zdrowy, ale ty pomyliłaś organy On czekał raczej na przeszczep serca. Twojego. Poza tym oprócz serca on ma także prostatę.
Poza tym tęskniła. Wcale nie za intymnością czy fizycznością. Tej, oprócz miesięcy w Toruniu, i tak było mato. Bardziej za ceremoniałem bycia razem. Rozmowami, spojrzeniami, dyskretnym dotykiem i tym momentem, gdy w hotelu, w samochodzie na parkingu lub w trakcie spaceru w lesie przestawali nagle rozmawiać i zaczynali się całować i dotykać. Za napięciem takich chwil tęskniła najbardziej. Mniej za tym, co działo się potem.
Przez kilka tygodni wierzyła, że to wróci. On zadzwoni, ona da się przeprosić. I będzie jak dawniej. Dokładnie zaplanowała przebieg tej rozmowy. Zastanawiała się tylko, czy nie rozpłacze się, zanim on dojdzie do przeprosin.
Nie dzwonił. Ciągle zrywała się do telefonu i ciągle Magda powtarzała jej, że nawet pies Pawiowa przestałby się ślinić, gdyby po kilkudziesięciu dzwonkach nie dostał miski z żarciem. Martyna, weź ty go spuść wreszcie po brzytwie!
Wróciła do pamiętnika. Blog pozostał rozmową ze światem, ale nigdy o nim. O nim pisała dla siebie.
Zawsze, gdy telefon nie dzwoni, wiem, że to Ty…
Jeździła do Szczytna. Każdego piątku. Ojciec nie pytał o nic. Gotował zupę grzybową, ścielił dla niej łóżko pod oknem i rozmawiali. Rano brata Tony'ego i wychodziła nad jeziora. Po trzech tygodniach powiedział jej, że nie będzie pracował w weekendy i że Tony czeka na każdy piątek jak „ćpun na pierwszą kreskę”. Podczas którejś wizyty obok jej nakrycia na stole ojciec położył prezent. Nowy telefon komórkowy Z nowym numerem wypisanym niezdarnie przez ojca mazakiem na kartoniku przyklejonym taśmą samoprzylepną do kolorowego papieru. W niedzielę wieczorem, przed wyjazdem, podeszła do łóżka pod oknem, wyjęta z torebki swój stary telefon, wyciągnęła z niego baterię i wsunęła go pod poduszkę.
Czwartek: Napisać referat
Mam kolegę na roku, który należy do grupy ludzi szczęśliwych tylko z tego powodu, że się urodzili. Niczym się poza tym nie wyróżnia. Jest niski, gruby, ma zawsze, latem i zimą, te same brązowe, za duże buty, nosi okulary i, jak mówi Magda, ma.mniej seksu w sobie niż wieszak biurowy”. Ma na imię Remigiusz. Czasami wpada do nas na stancję, głównie po to, żeby przynieść mi notatki z wykładów. Przez ostatnie miesiące był dla mnie nie do zniesienia. Nie mogłam zrozumieć jego filozofii życia. Za każdym razem, gdy go spotykałam, kojarzył mi się z clownem na pogrzebie. Doprowadzał mnie do szału tą swoją radością życia. Był jak denerwujący dysonans. Jak anorektyczka, która przyjechała na wczasy dla „puszystych”. Budziłam się w smutku, zasypiałam w smutku i chciałam być smutna pomiędzy. Miałam taką fazę. A on byt apoteozą radości. Jak różowy goździk przypięty do garnituru nieboszczyka. l na dodatek mieliśmy razem przygotować na literaturę amerykańską referat o prozie Hemingwaya. Wolałam pisać o Nabokovie, ale spóźniłam się na zajęcia i został tylko Hemingway i Remek do rozdziału.
Nie było smutniejszego faceta niż Hemingway. Gdyby nie ten Sloppy Joe's Bar przy Duval Street, głównej ulicy Key West na Florydzie, zastrzeliłby się 10 lat wcześniej. Nie ma chyba z kolei na świecie radośniejszego faceta niż Remek.
Przez cały tydzień pisaliśmy ten referat. To znaczy on pisał, a ja tylko przytakiwałam, bo mi przez mój smutek i tak wszystko było obojętne. Któregoś dnia zaprosił mnie do stołówki na obiad (Magda opowiada o tym do teraz w swoim barze: „Do stołówki, rozumiesz gostku, do stołówki! Tutaj, w tym zakładzie, jedno piwo jest droższe niż tam cały obiad z deserem. A na deser jest kisiel, gostku. Kisiel!”) i opowiedział o sobie. Tam, w tej stołówce.
Matka urodziła go w więzieniu. Przejechał przez domy dziecka od Rzeszowa po Giżycko i od Bolesławca po Szczecin, zahaczając o Stargard Szczeciński. W Stargardzie ktoś odkrył, że zna angielski. Nauczył się go wieczorami, bo chciał zrozumieć, co śpiewa Cohen. Tłumaczył listy dla całego magistratu, dawał korepetycje za darmo dzieciom notabli. Dali mu w uznaniu stypendium. Wysłali do szkoły. Do dużego miasta. Potem wróci do Stargardu, aby je spłacić. To stypendium. To takie piękne miasto, l ma perspektywy – mówi. Może nawet dostanie mieszkanie. Dają mu pieniądze na ubranie. Ale pary w księgowości w magistracie to jego znajoma, więc w ramach tego „ubrania” rozlicza też rachunki za książki. Czy może być większy fart w życiu? Czy można budzić się rano i nie cieszyć się, że się żyje!?
Słuchałam go i się wstydziłam. Najnormalniej w świecie się wstydziłam. Swojego smutku i problemów, które nagle okazały się banalne.
Od tego obiadu w stołówce chodzimy z Remkiem do kina. Płaci zawsze on. Za wszystko. Za bilet, za popcorn i za mój przejazd autobusem do domu. Nie chcę go urazić, więc się zgadzam. l zawsze jest szczęśliwy, l przed filmem, i po filmie. Jak gdyby ktoś darował mu za 20 złotych dwie godziny pobytu w innym świecie.
Myślę, że Remek przeżywa każdy dzień swojego życia jak dziecko, które rodzice pierwszy raz wzięli do Disneylandu.
Od tego referatu z Hemingwaya jest jedynym mężczyzną – Magda twierdzi, że mam pójść najpierw do okulisty, a wracając wpaść do endokrynologa i zrobić sobie wyniki „na hormony” – któremu podałam numer mojego nowego telefonu komórkowego. Z pewnością nie wie, jak bardzo jego zachwyt życiem pomógł mi znaleźć nowy sens w moim.
Poniedziałek: Pójść się pomodlić
Magda nie ma racji.
To nieprawda, że religia jest tylko dla „pełnych panicznego lęku przed karą za grzechy po śmierci”. Powiedziałam jej to zaraz po powrocie z kościoła w poniedziałek wieczorem. Magda nie wierzy w Boga. Dlatego trzeba z nią rozmawiać o Bogu z najwyższym szacunkiem dla jej ateizmu. Tylko wtedy ma się szansę.
Miałyśmy znowu długą dyskusję, l znowu się na mnie obraziła. Ale tylko na osiemnaście minut. Magda wie to dokładnie, bo ona mierzy, jak długo wytrwa obrażona na mnie. Mówi, że im dłużej ze mną mieszka, tym bardziej skraca się ten czas.
Magda właśnie taka jest. Potrafi powiedzieć coś tak pięknego, jak „jesteś moją najlepszą przyjaciółką” w taki właśnie sposób: „Dzisiaj tylko osiemnaście minut, Martyna”, l potem mnie przytula.
Magda postrzega Kościół bardziej przez instytucję niż przez wiarę. Nie potrafi tego oddzielić. Uważa, że księża powinni być tak samo pełni czystości. Jak „ten biały okrągły wafel podawany do ust”. To właśnie przy tym „waflu” pokłóciłyśmy się. Ponieważ ja wiem, że Magda wie doskonale, jak nazywa się „ten wafel”, czuję się wtedy dotknięta. Ona z kolei myśli, że nazwanie tego „waflem” jest cool. Od zeszłego poniedziałku już tak nie myśli. Więc Magda myli Kościół z plebanią. Uważa, że pracownicy plebanii powinni być czymś zbliżonym do aniołów. A tymczasem te anioły przychodzą „po cywilnemu” do jej baru i rozglądają się po „biustach laseczek”, l to ją absolutnie „przekonująco dołuje”.