Выбрать главу

Patrzył w bok. Puścił jej rękę. Widziała, jak za jego plecami Remek daje jakieś niezrozumiałe znaki. Machał rękami, jakby gasił niewidzialny pożar albo odganiał stado much.

Dziękuję ci, nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, chyba tylko, że nie wiem.

Nic nie wiem Odwróciła się. Podeszła do Remka:

Jeżeli mnie stąd nie wyprowadzisz w ciągu 20 sekund, nigdy więcej nie pójdę z tobą do kina.

Uśmiechnął się tylko. Magdzie zostawiła kartkę.

Moja kochana Szprotko. Jadę do domu. Chyba się to jakoś rozejdzie. Jestem pewna, że to nie jest banalny romans. Magduś, wierzę Mu jak głupia. Tak samo jak wierzę w miłość Hiszpana i w to, że szprotki są złote. Jadę naładować moją baterię. Na moją słoneczną wyspę. Nad jezioro. Całuję.

PS Gdyby mnie szukał… jakiś mężczyzna, to znaczy, że to będzie Remek… a on wie, gdzie mnie szukać.

Wyjeżdżała. Ale nie uciekała. Musiała sobie poukładać w sercu wydarzenia ostatnich dni. Pozamiatać kryształowe okruszki. Pomyślała, że powie o wszystkim ojcu. O ile on już wszystkiego nie wie. Miała wrażenie, że zawarł jakiś tajemny układ z Magdą. Że ona tu, a on tam w domu trzymają nad nią straż. Że się o nią wspornic martwią.

Ten zaciemniony autobus.

Myślała o nim. Dogonił ją wtedy, kiedy wychodziła z Remkiem z uczelni. Nie mógł pozwolić, by odeszła. Przeprosił Remka i odciągnął ją na bok. W zasadzie powiedział dokładnie to, czego się spodziewała, to co kobieta chce w takich chwilach usłyszeć:

Pojawiłaś się w moim życiu jak bajka, chcę tej bajce dopisać szczęśliwe zakończenie. Chcę, byśmy je dopisali razem. To co z tobą przeżyłem… i…

Patrzyła na niego. Paznokcie wbiła sobie w nasadę dłoni, aż do boli Mówił coś o wyjaśnieniu sytuacji, o żonie, o wspólnym dziecku. Wspólnych z nią latach. O tym, że nie jest łotrem, i potem, że jest łotrem, ponieważ cokolwiek zrobi, zostanie odebrane jako łotrostwo.

Wyjaśnił dziekanowi sprawę zdjęć. Oświadczył, że jest to osobista sytuacja dotycząca dwojga dorosłych ludzi, którzy mają zagwarantowane przez konstytucję prawo do ochrony swej prywatności.

Wyjawił sprawę plagiatu.

W takich sytuacjach jest bezkompromisowy. Jest uczciwy. Stara się być uczciwy. Nie może dłużej tak żyć, więc wyjaśni wszystko żonie. Chciałby to zrobić najdelikatniej, jak potrafi.

W tym momencie przyszło Martynie do głowy, że sposób, w jaki mężczyzna traktuje swoją żonę, jest wyrazem jego stosunku do kobiet. Tak w ogóle. Nigdy nie pamięta, aby ojciec w jej obecności czy przed kimkolwiek innym źle się wyrażał o mamie. Nigdy nie chciał zrobić jej krzywdy.

Widziała, jak Remek krąży wokół kasztanowca na placu przed uczelnią. Data mu znak, żeby odszedł.

Mimo tej całej afery i tej rozłąki czuła się bezpiecznie. Jakie to cudowne uczucie wiedzieć, że mężczyzna, z którym jest (czy ona jest z nim?; co to znaczy być z nim?), jest mądry, że znajdzie jakiś sposób na wyjście z każdej sytuacji. Zapomniała o tej historii z biegiem. Przypomniała sobie za to historię z ręcznikiem i urwaną żaluzją na sali wykładowej. To niemożliwe, by tak niebanalnie rozpoczęta historia miała mieć jakiś banalny finał. Pamięta to uczucie, kiedy stała przed nim naga. Wtedy chyba po raz pierwszy czuła, że wygląda jak kobieta. Andrzej ją onieśmielał. A przy nim zawsze chciała być naga.

Pochylił się do niej.

Wiem, o czym teraz myślisz… – przeszedł ją dreszcz.

Siedzieli w kawiarni. Poprosił ją o czas. O cierpliwość. Poprosił ją, „aby była”.

Już Pułtusk.

Jeszcze trochę i będzie w domu. Dzień, dwa. Pobędzie z ojcem. Potem nadrobi zaległości na uczelni. Remek jest na posterunku. Porozmawia sobie z ojcem tak szczerze, jak nigdy dotąd. Zgaszą światło, zapalą świece. Zrobią sobie wieczór szczerości. Mieli zaplanować tegoroczne ferie zimowe. Tak, to będzie dobry moment, żeby powiedzieć o wszystkim ojcu.

Może oboje mają sobie coś do powiedzenia?

I odnajdzie równowagę. I jakoś się wszystko ułoży.

Komórka zawibrowała w jej kieszeni. SMS – y.

Pierwszy od Remka:

„Jak wrócisz, idziemy razem na Pianistę. Ja stawiam”.

Drugi od ojca:

„Martyniu. Wiem od Magdy, że przyjeżdżasz. Tony czeka. Ja także”

***

Część trzecia

Autobus przebijał się powoli przez mgłę. Przyśpieszał na krótko tylko wtedy, gdy osłonięta po obu stronach lasem droga stawała się nagle przezroczysta jak szklany, wycięty liniami drzew tunel. Przydrożne latarnie zasnute mgłą wyglądały jak otulone watą lampki na choince. Wigilia, przecież to już tylko trzy tygodnie – pomyślała, zamykając oczy.

Wigilia…

Zawsze owijała lampki watą. Każdą po kolei. Ojciec stawiał choinkę wrogu pokoju, tuż przy tej retuszowanej fotografii dziadka i babci, mama krzątała się w kuchni, a ona nie mogła doczekać się chwili, gdy ojciec wyjdzie ogolony z łazienki, zawiąże krawat przed lustrem w przedpokoju, poprawi marynarkę, zapuka delikatnie do sypialni, w której przebierała się matka, i zapyta:

Marysiu, czy opłatek jest w kredensie?

Nie czekając wcale na odpowiedź – bo przecież opłatek zawsze tam był – podchodził do kredensu, wyjmował opłatek, odwijał go powoli z folii, kładł zawsze na tym samym porcelanowym wyszczerbionym talerzyku i stawał obok niej przed drzwiami sypialni. Po chwili wychodziła matka, ojciec całował ją w rękę, a potem obejmował i przytulał do siebie.

Z głową na jego ramieniu matka patrzyła na nią z góry i zawsze miała łzy w oczach. Każdego roku było tak samo: ona owijała watą lampki, opłatek czekał w kredensie, ojciec tulił matkę. I tak naprawdę, odkąd tylko pamięta, właśnie na ten moment najbardziej czekała. Mniej na prezenty leżące pod choinką i mniej nawet na tę drogę na Pasterkę, gdy rodzice szli przed nią, trzymając się za ręce, a ona siedziała na sankach ciągniętych przez ojca i wydawało jej się, że cały świat jej zazdrości.

Kiedy rodzice się rozstali, nadal owijała lampki watą i nadal czekała na matkę przed sypialnią. Ale nie czulą już żadnej radości. Tylko nie – i pokój, lęk przed tą kolacją z matką – w milczeniu, przy stole, na którym stały dwa puste nakrycia. To drugie zawsze stało przy krześle, na którym siadał ojciec.

Na ten wigilijny smutek nie pomagały matce ani wizyty u psychoterapeuty w Olsztynie, ani koniak, który pita ukradkiem od rana w Wigilię, jak zawsze krzątając się w kuchni, smażąc karpie i przygotowując sałatki śledziowe – po kolacji wywalane bez pardonu do wiadra na odpadki. Bo przecież u nich tylko ojciec jadał śledzie.

Potem były już tylko wigilie u babci. W Zielonce, w Borach Tucholskich. Matka wyjechała któregoś lata do Holandii. Do przyjaciółki w Amsterdamie. Martyna była już w drugiej klasie ogólniaka. Matka wróciła po trzech tygodniach. Zaprosiła do restauracji ją i ojca, i powiedziała, że zabiera ją do Amsterdamu. Że zamieszkają na razie w domu przyjaciółki, że znalazła pracę i że „nie będzie żadnych problemów ze szkolą, bo mąż przyjaciółki jest dyrektorem szkoły anglojęzycznej dla dzieci dyplomatów w Hadze i obiecał przyjąć Martynę już od września”. Ojciec milczał, gdy ona na całą restaurację krzyczała, że nigdzie nie pojedzie. Że tutaj ma przyjaciół, swój świat i nie chce mieszkać w żadnym Amsterdamie. Że nie jest meblem, który można przewieźć do nowego mieszkania, gdy ma się na to ochotę. Wybiegła z tej restauracji i, tak jak stalą, pojechała do babci do Zielonki.

Matka znalazła ją tam. Prosiła, błagała. Mówiła o swoim życiu, które musi ułożyć, póki jeszcze czas. Że nie może tego zrobić tutaj, gdzie wszystko, nawet to „cholerne jezioro przed domem” przypomina ojca. Że tylko tam, daleko może przestać wreszcie „czekać na niego” i spróbować zacząć wszystko od nowa.

Nie pojechała z matką do Holandii. Teraz, gdy o tym myśli, uważa, że była dla niej bardzo niesprawiedliwa. Ojciec mieszkał wtedy w wynajmowanym pokoju w Olsztynie, więc i tak musiała opuścić Szczytno. Tak naprawdę więc, przenosząc się do Zielonki, zostawiła swoich przyjaciół i swój świat, na który się tak nieustannie powoływała, dyskutując z matką.