Grace Mitowski napełniła żółtą plastikową miseczkę pokarmem dla kotów i postawiła w kącie przy drzwiach do kuchni.
– Kici, kici.
Arystofanes nie zareagował.
Kuchnia nie należała do ulubionych miejsc Arystofanesa, bo jedynie tam nie pozwalano mu włazić, gdzie chciał. Nie był jednak specjalnym amatorem wspinaczki. Brakowało mu ducha poszukiwacza przygód. W przeciwieństwie do innych kotów zwykle przebywał na podłodze, ale tak jak one opierał się dyscyplinie i gardził wszelkimi przepisami. Jednak nigdy nie zawiódł, gdy przychodziła pora posiłku. Często czekał niecierpliwie przy swojej miseczce, zanim Grace ją napełniła.
Podniosła głos.
– Kici, kici.
Arystofanes nie przybiegł z lekko podniesionym ogonem jak zazwyczaj.
– Ari, Ari, Ari! Podano do stołu, ty głupi kocie.
Odstawiła pudełko z kocią żywnością i umyła ręce nad zlewem.
Łup, łup-łup!
Odgłos walenia – jeden potężny stuk, a po nim dwa równie silne w niewielkim odstępie czasu – tak nagłe i głośne, że zaskoczona podskoczyła, omal nie upuszczając ręcznika. Odgłos dochodził gdzieś od frontu domu. Przez chwilę czekała, ale słyszała jedynie wiatr i padający deszcz, a potem…
Łup! Łup!
Powiesiła ręcznik na wieszaku i wyszła na korytarz.
Łup-łup-łup!
Z wahaniem podeszła do drzwi frontowych i włączyła światło na ganku. Spojrzała przez wizjer, a powiększające soczewki zapewniały szerokie pole widzenia. Nie dostrzegła nikogo; ganek był pusty.
ŁUP!
Huk był tak wielki, że Grace pomyślała, iż drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Ale tkwiły mocno na swoim miejscu, chociaż wibrowały we framudze, a zasuwa zgrzytnęła.
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
– Przestańcie! – wrzasnęła. – Kim jesteście? Kto tam?
Walenie ustało i wydawało się jej, że słyszy śmiech jakiegoś wyrostka.
Jeszcze przez chwilę była o krok od wezwania policji albo pójścia po pistolet, który trzymała w nocnej szafce, ale kiedy usłyszała ten śmiech, zmieniła zdanie. Z pewnością sama sobie poradzi z kilkoma dzieciakami. Nie była aż tak stara, słaba czy krucha.
Ostrożnie odsłoniła firankę z oszklonej części drzwi. Napięta, gotowa szybko odskoczyć, gdyby ktoś uczynił jakiś groźny gest za szybą. Wyjrzała. Na ganku nie było nikogo.
Znów usłyszała śmiech. Wysoki, perlisty, dziewczęcy.
Spuściła firankę, otworzyła zamek i wyszła na próg.
Nocny wiatr był ostry i mokry. Deszcz zacinał w dachówki ganku.
Teren bezpośrednio przylegający do domu dawał co najmniej setkę możliwości ukrycia się. Zjeżone krzaki rosnące wokół balustrady szumiały na wietrze, a żółtawa poświata płynąca od żarówki zawieszonej pod stropem oświetlała niewiele więcej niż środek ganku. Wśród wielu nocnych cieni psotnicy pozostawali niewidzialni.
Grace czekała, nasłuchiwała.
Gdzieś w oddali uderzył piorun, ale nie powtórzył się śmiech ani chichot.
Może to nie dzieciaki?
A więc kto?
Pokazują ich co jakiś czas w telewizyjnych wiadomościach. Szaleńcy, którzy dla zabawy strzelają do ludzi, duszą ich albo dźgają nożem. Ma się wrażenie, że są już wszędzie – nieprzystosowani do życia psychopaci.
To nie był śmiech osoby dorosłej. To sprawka dzieciaków.
Lepiej jednak wejdę do środka i zamknę drzwi na zamek.
Cholera, przestań rozumować jak przerażona starsza pani!
Jednak to dziwne. Ze wszystkimi dziećmi z sąsiedztwa miała świetne układy. Co prawda mogły to być dzieci z dalszych ulic, a tych już nie znała.
Odwróciła się i oglądała zewnętrzną stronę drzwi frontowych. Nie znalazła żadnego śladu po uderzeniach, które słyszała przed chwilą.
Była zdenerwowana, ponieważ wyraźnie słyszała rozłupywanie drewna. Czegóż zatem użyły te dzieciaki, co robiło wiele hałasu, a nie zostawiało śladów?
Jeszcze raz badawczo rozejrzała się po podwórku. Nic się nie poruszało oprócz trącanego wiatrem listowia.
Pragnęła udowodnić tym młodym żartownisiom, że nie jest przerażoną starszą panią, którą łatwo zbić z tropu. Powietrze było jednak wilgotne i chłodne, więc z obawy przed przeziębieniem weszła do środka i zamknęła drzwi.
Z ręką na klamce oczekiwała ponownego ataku, aby złapać sprawców na gorącym uczynku, zanim zdążą uciec i ukryć się.
Minęły dwie minuty. Trzy. Pięć.
Panowała cisza. To dziwne. Wiedziała, że tego rodzaju psoty miały na celu nie straszenie, lecz dręczenie.
Widocznie prowokująca poza, jaką przybrała, stojąc w drzwiach, odebrała im odwagę. Bardzo możliwe, że znaleźli już inną ofiarę, która dostarczyła im większych wrażeń.
Przekręciła zamek.
Cóż to za rodzice, którzy pozwalają dzieciom na przebywanie na dworze podczas burzy z piorunami?
Potrząsnęła głową nad takim brakiem odpowiedzialności. Szła przez korytarz, ciągle czujna i przygotowana na ponowną prowokację. Ale nic się już nie działo.
Planowała lekką, pożywną kolację złożoną z warzyw gotowanych na parze, posypanych cheddarem, do tego kromka lub dwie chleba kukurydzianego domowego wypieku. Przedtem postanowiła jednak obejrzeć dziennik ABC, jakkolwiek zdawała sobie sprawę, że wiadomości będą tak przygnębiające, że może stracić apetyt.
Weszła do gabinetu i stanęła jak wryta. Na siedzeniu wielkiego fotela zastała stos piór, strzępy pokrycia, kolorowe splątane nici, które kiedyś tworzyły wyhaftowany wzór, a teraz leżały jak jasna, abstrakcyjna plątanina. Parę lat temu Carol Tracy podarowała jej komplet trzech niewielkich, wyjątkowo pięknych, ręcznie wyszywanych poduszek. I oto jedna z nich została pazurami rozerwana na strzępy i pozostawiona na fotelu.
Arystofanes.
Nie przytrafiło mu się nic podobnego od czasu, kiedy był mały. Taki akt zniszczenia zupełnie nie pasował do jego charakteru, lecz tylko on mógł być sprawcą. Doprawdy, nie mogła brać pod uwagę innego podejrzanego.
– Ari! Dlaczego się chowasz? Syjamski ścichapęk!
Poszła do kuchni.
Arystofanes stał przy żółtej miseczce, jedząc swój miau-mix. Podniósł wzrok, kiedy weszła.
– Ty chodzący futrzany łobuzie! Co ci dziś nadepnęło na ogon?
Arytsofanes zmrużył oczy, potarł łapą pyszczek i wrócił do kolacji z wyniosłą kocią obojętnością, ku irytacji i zakłopotaniu Grace.
Tej nocy, leżąc w ciemnej sypialni, Carol Tracy wpatrywała się w sufit i słuchała cichego, spokojnego oddechu męża. Zasnął przed paroma minutami.
Było cicho i spokojnie. Deszcz przestał padać, a pioruny nie rozświetlały już nieba. Od czasu do czasu wiatr poruszał obluzowanymi dachówkami i wzdychał za oknami.
Carol kołysała się przyjemnie na krawędzi snu. Kręciło jej się trochę w głowie od szampana, który sączyła wolno przez cały wieczór, i miała uczucie, jakby pływała w ciepłej wodzie.
Zaczęła marzyć o dziecku, które zaadoptują. Próbowała stworzyć jego obraz. Galeria słodkich, małych twarzyczek wypełniła jej wyobraźnię. Gdyby to było niemowlę, sami nadaliby mu imię: Jason – chłopcu, Julia – dziewczynce. Carol balansowała na cienkiej linie między świadomością a snem, powtarzając w myślach te dwa imiona: Jason, Julia, Jason, Julia, Jason…
Spadając z krawędzi w studnię snu, miała nieprzyjemne, niechciane uczucie, któremu tak usilnie opierała się przez cały dzień: Ktoś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.
Potem znalazła się w dziwnym miejscu, gdzie nie docierało zbyt wiele światła, coś syczało i ponuro mruczało, a purpurowobursztynowe cienie oblekały się w ciało i napierały na nią z groźnymi zamiarami. W tym nieznajomym miejscu koszmar narastał z szaleńczym, szarpiącym nerwy rytmem pianoli.
Z całkowitej ciemności wbiegła do wielkiego domu, przechodziła przez kolejne pokoje, przeciskała się między meblami, przewróciła stojącą lampę, uderzyła biodrem o ostry róg kredensu, potknęła się o brzeg orientalnego dywanu i omal nie upadła. Pod łukowym sklepieniem zanurkowała do długiego korytarza, odwróciła się i spojrzała na pokój, z którego przyszła, ale już go tam nie było. Za nią panowała całkowita, bezkształtna ciemność. Ciemność… i jakieś migotanie. Jakiś błysk. Iskierka. Srebrzysty, poruszający się przedmiot. Jakaś rzecz huśtająca się od jednego punktu do drugiego, znikająca w ciemności i pojawiająca sekundę później, niczym wahadło, niewidziane na tyle długo, by je rozpoznać. Chociaż nie widziała dokładnie, czym jest srebrzysta rzecz, jednak miała uczucie, że musi przed nią uciekać, bo inaczej zginie. Przebiegła korytarz, dopadła schodów, wspięła się szybko na drugie piętro. Spojrzała za siebie, w dół, ale schodów już nie było. Tylko atramentowa jama. I krótkie błyski czegoś huśtającego się tam i z powrotem… znów… znów… jak tykający metronom. Wpadła do sypialni, zatrzasnęła drzwi, chwyciła krzesło, by zablokować nim klamkę – i stwierdziła, że w czasie gdy była odwrócona, drzwi zniknęły, tak jak ściana, w której je zamocowano. Został tylko mrok. I srebrzysty błysk. Teraz będący bardzo blisko. Coraz bliżej. Krzyknęła, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk, a tajemniczo migający przedmiot zatoczył łuk nad jej głową i…