Выбрать главу

Kawa gotowa. Paul przechylił się, wyłączył ekspres.

– Dziwna sprawa,. Carol i ja omal nie zostaliśmy ranni podczas wczorajszej burzy.

Opowiedział jej o spustoszeniu w biurze O’Briana.

– Dobrzy Boże – odezwała się. – Zobaczyłam błyskawicę, kiedy ocknęłam się z drzemki, ale nie przyszło mi do głowy, że ty i Carol… że błyskawica, którą… którą w moim śnie… do diabła! Boję się pytać, aby nie zabrzmiało to jak jakiś głupi przesąd, a jednak: Czy było coś proroczego w moim śnie? Czy przewidziałam uderzenie pioruna?

– Jeśli nawet nie – odparł zaniepokojony Paul – stanowi to godny uwagi zbieg okoliczności.

Milczeli przez chwilę, a potem ona powiedziała”

– Słuchaj, Paul, nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali, ale czy ty wierzysz w prorocze sny, jasnowidzenie, rzeczy nadprzyrodzone?

– Ani tak, ani nie. Sam nie wiem.

– Ja zdecydowanie nie. Zawsze uważałam to za stek bzdur, po prostu nonsens. Ale po tym…

– Zmieniłaś zdanie.

– Powiedzmy, że nabrałam pewnych wątpliwości. A teraz bardziej niepokoję się o Carol niż przed naszą rozmową.

– Dlaczego? Powiedziałem ci przecież, że nie została nawet draśnięta.

– Raz jej się udało – zawyrokowała Grace – ale miałam dwa sny, a ten następny w kilka godzin po uderzeniu błyskawicy. Boże, czy to nie szaleństwo? Jeśli zacznie się wierzyć choćby w najmniejszym stopniu w te nonsensy, człowiek szybko się wciąga. Ale nic na to nie poradzę. Wciąż się o nią martwię.

– Nawet gdyby twój pierwszy sen był proroczy, drugi prawdopodobnie stanowił tylko jego powtórzenie.

– Tak sądzisz?

– Oczywiście. Jestem w stanie uwierzyć w jedno proroctwo, ale bez przesady…

– Taaak, chyba masz rację – odezwała się jakby z ulgą. – Zapewniam cię, że nie zamierzam prowadzić cotygodniowej rubryki z przepowiedniami w „National Enquirer”.

Paul zaśmiał się.

– Mimo wszystko – powiedziała – szkoda, że nie pamiętam, co działo się w obu tych koszmarach.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę i kiedy Paul odłożył słuchawkę, siedział jakiś czas ze zmarszczonymi brwiami. Mimo wszystko był pod wrażeniem snu Grace, i to w większym stopniu, niż nakazywał zdrowy rozsądek.

To nadchodzi.

Od momentu gdy Grace wymówiła te słowa, Paul czuł chłód w kościach i wnętrznościach.

To nadchodzi.

Zbieg okoliczności – mówił sobie. – Zwykły zbieg okoliczności, ot co. Zapomnij o tym.

Stopniowo zaczął dochodzić do niego wspaniały aromat gorącej kawy. Podniósł się z krawędzi biurka i napełnił kubek.

Przez minutę czy dwie stał przy oknie, sącząc kawę i gapiąc się na szare chmury pędzone przez wiatr i nieustający deszcz. Wreszcie opuścił wzrok i spojrzał na podwórze, przypominając sobie intruza, którego zobaczył poprzedniego wieczora. Blada, wykrzywiona, oświetlona błyskawicą twarz kobiety o błyszczących oczach i ustach zaciśniętych w grymasie wściekłości czy nienawiści. A może to Jasper i gra świateł.

ŁUP!

Dźwięk był tak głośny i nieoczekiwany, że zaskoczony Paul aż podskoczył. Gdyby w kubku zostało więcej kawy, rozlałby ją na dywan.

ŁUP! ŁUP!

To nie mogła być ta sama okiennica, którą słyszeli minionego wieczoru, bo hałasowałaby przez całą noc. Z tego wniosek, że trzeba będzie reperować dwie.

Jezu – pomyślał – cały dom wali mi się na głowę.

ŁUP!

Źródło tego dźwięku znajdowało się w pobliżu, jakby w tym samym pokoju.

Paul przycisnął czoło do chłodnej szyby, spojrzał w lewo, potem w prawo, usiłując dostrzec, czy para okiennic wisi na miejscu. Jeśli się nie mylił, obie tkwiły prawidłowo przymocowane.

Łup, łup-łup, łup, łup…

Hałas cichł, ale nie ustawał, przybrawszy formę powtarzających się rytmicznie uderzeń, które irytowały bardziej niż głośne walenie przed chwilą. I teraz odgłosy dochodziły jak gdyby z innej części domu.

Chociaż zupełnie nie miał ochoty wychodzić na deszcz i zajmować się reperacją okiennicy, to jednak wiedział, że nie będzie w stanie pracować przy stałym, rozpraszającym uwagę stukotaniu.

Zrezygnowany odstawił kubek na biurko i skierował się w stronę drzwi, gdy zadzwonił telefon.

Dzień zapowiada się niezwykle atrakcyjnie – pomyślał.

Idąc w stronę aparatu, zauważył, że okiennica przestała walić. Może uda się poczekać z reperacją na poprawę pogody.

Dzwonił Alfred O’Brian. Na początku rozmowa miała krępujący przebieg. Paul czuł się zakłopotany.

– Pan ocalił mi życie, naprawdę! – upierał się O’Brian.

Wielokrotnie przepraszał, że nie okazał wdzięczności wczoraj, bezpośrednio po wypadku.

– Ale byłem taki wstrząśnięty i oszołomiony, że zupełnie straciłem głowę. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

Za każdym razem, gdy Paul protestował, słysząc określenia „heroiczny” i „dzielny”, O’Brian stawał się bardziej ofensywny, aż w końcu skapitulował i pozwolił temu człowiekowi oczyścić swoje sumienie, ale gdy rozmowa zeszła na inne tory, odczuł ulgę.

O’Brian miał jeszcze jeden powód, żeby zadzwonić.

– Kiedy drzewo upadło na biurko, przygniotło wiele dokumentów. Straszny bałagan. Niektóre się pogniotły i pobrudziły, inne zamoczyły. Margie, moja sekretarka, zdołała je uporządkować. Niestety, nigdzie nie możemy znaleźć podania, które państwo przynieśli. Przypuszczam, że wyfrunęło przez jedno z wybitych okien. Zanim przedstawimy państwa prośbę komisji rekomendacyjnej, musimy mieć wypełniony i podpisany formularz. Bardzo mi przykro, panie Tracy, że sprawiam panu kłopot.

– To nie pana wina – odparł Paul. – Po prostu wpadnę i wezmę nowy formularz. Wypełnimy go i podpiszemy.

– Świetnie – rzekł O’Brian. – Cieszę się, że nie ma pan żalu. Podanie musi do mnie wrócić najpóźniej jutro rano, jeśli mamy zdążyć na najbliższe posiedzenie komisji. Margie potrzebuje trzech pełnych dni, aby zweryfikować informacje zawarte w państwa podaniu, i tyle mniej więcej czasu pozostaje nam do najbliższego zebrania komisji. Jeśli nie zdążymy, następne odbędzie się dopiero za dwa tygodnie.

– Przyjadę po formularz przed południem – zapewnił Paul. – I oddam go w piątek rano.

Pożegnali się i Paul odłożył słuchawkę.

ŁUP!

Całkiem się załamał. Jednak będzie musiał naprawić okiennicę. Potem pojechać do centrum po nowy formularz. Potem wrócić do domu. I tak minie pół dnia, a on nie napisze ani słowa.

ŁUP! ŁUP!

– Cholera – powiedział.

Łup, łup-łup, łup-łup…

Z pewnością ten dzień będzie należał do pechowych. Zszedł schodami do holu, wyjął z szafy płaszcz nieprzemakalny i kalosze.

Wycieraczki wędrowały po przedniej szybie tam i z powrotem, tam i z powrotem, wydając krótki, przenikliwy pisk, który przyprawiał Carol o zgrzytanie zębami. Pochyliła się trochę do przodu nad kierownicą, aby lepiej widzieć.

Nawierzchnia ulicy z tłucznia była gładka i wyglądała jak natłuszczona. Brudna woda spływała rynsztokami i tworzyła rozlewiska wokół zatkanych studzienek.

Dziesięć minut po dziewiątej poranny szczyt dobiegał końca. Chociaż wciąż panował dość duży ruch, wszystko przebiegało sprawnie i szybko. Według Carol trochę zbyt szybko, więc trzymała się nieco z tyłu, ostrożność nie zawadzi.

Dwie ulice od jej biura ta ostrożność okazała się uzasadniona, ale i tak nie uniknęła katastrofy. Jakaś młoda blondynka wyszła spomiędzy dwóch furgonetek prosto pod koła volkswagena.