Выбрать главу

– Chryste! – zawołała Carol, wciskając pedał hamulca z taką siłą, że uniosła się z siedzenia.

Blondynka podniosła wzrok i zamarła z szeroko otwartymi oczami.

Chociaż volkswagen jechał z prędkością zaledwie czterdziestu kilometrów na godzinę, nie było nadziei, że zdąży się zatrzymać. Pisk hamulców. Opony zaparły się – ale też nieco pośliznęły – na mokrej nawierzchni.

Boże, nie!

Samochód uderzył blondynkę, którą wyrzuciło w górę, następnie kobieta spadła na maskę, a potem tył volkswagena zaczął zjeżdżać na lewo, pod koła zbliżającego się cadillaca. Ten skręcił z piskiem hamulców, a jego kierowca nacisnął klakson, jak gdyby sądził, że odpowiednio głośny dźwięk może usunąć Carol z jego drogi. Samochody prześliznęły się obok siebie bez zadrapania, a wszystko trwało dwie, może trzy sekundy. W tej samej chwili blondynka stoczyła się z maski na prawą stronę do krawężnika, volkswagen zaś całkiem zahamował, stając ukośnie; huśtał się na resorach jak konik na biegunach.

Nie brakowało żadnej z okiennic. Ani jednej. Nie obluzowały się i nie trzepotały na wietrze, jak sądził Paul.

W kaloszach i płaszczu nieprzemakalnym obszedł dom, badając każde okno na pierwszym i drugim piętrze, ale nie zauważył żadnych zniszczeń.

Zdumiony, okrążył dom jeszcze raz. Każdy krok rozbrzmiewał klapnięciem na nasiąkniętym wodą trawniku. Szukał złamanych gałęzi, które mogły zahaczać o ściany podczas silniejszego wiatru. Drzewa były nietknięte.

Trzęsąc się w chłodnym powietrzu późnej jesieni, stał tak minutę czy dwie na trawniku, nasłuchując, czy nie powtórzy się hałas, który wypełniał dom jeszcze przed chwilą. Teraz nie słyszał niczego. Tylko szumiący wiatr, szeleszczące drzewa i deszcz spadający na trawę.

Wreszcie, zmarznięty, postanowił przerwać poszukiwania, dopóki walenie się nie powtórzy i nie naprowadzi go na jakiś ślad. Tymczasem mógłby pojechać do miasta i wziąć formularz podania z agencji adopcyjnej. Przejechał dłonią po twarzy i poczuł kłujący zarost. Przypomniał sobie schludność Alfreda O’Briana i zdecydował, że powinien ogolić się przed wyjściem.

Wszedł z powrotem do domu, zostawił ociekający płaszcz na fotelu i zrzucił kalosze przed wejściem do kuchni. Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę grzał się w ciepłym powietrzu.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Dom zatrząsł się, jak gdyby otrzymał trzy niezwykle silne, gwałtowne ciosy pięścią od jakiegoś olbrzyma. Miedziane naczynia wiszące na hakach rozhuśtały się i zabrzęczały, uderzając o siebie.

ŁUP!

Zegar ścienny spadłby ze ściany na podłogę, gdyby był choć trochę słabiej przymocowany.

Paul przesunął się na środek kuchni, próbując ustalić, z której strony dobiega hałas.

ŁUP! ŁUP!

Drzwi piecyka otworzyły się i opadły.

Dwa tuziny słoiczków z przyprawami, stojących na półce, zaczęły podskakiwać, pobrzękując.

Co się tu, do diabła, dzieje? – zastanawiał się zaniepokojony.

ŁUP!

Obracał się wolno, nasłuchując, szukając.

Naczynia znów się rozdzwoniły, a wielka warząchew zsunęła się z wieszadełka i spadła z brzękiem na deskę do krojenia mięsa.

Paul podniósł wzrok na sufit, podążając tropem odgłosów.

ŁUP!

Spodziewał się, że zobaczy odpadający plaster tynku, ale nie dostrzegł nawet rysy. Niemniej źródło tego dźwięku znajdowało się zdecydowanie nad jego głową.

Łup-łup-łup, łup…

Walenie nieco przycichło. Przynajmniej dom przestał się trząść, a naczynia kuchenne nie stukały o siebie.

Paul ruszył w stronę schodów, zdecydowany znaleźć przyczynę hałasów.

Blondynka leżała w rynsztoku, na wznak; jedna ręka wyciągnięta wzdłuż boku, wyprostowana, dłoń uniesiona; druga przerzucona przez brzuch. Złote włosy zabłocone. Strumień wody płynął wokół niej, unosząc liście, piasek i strzępy papieru do najbliższej studzienki kanalizacyjnej, a jej długie włosy powiewały i falowały w tym brudnym nurcie.

Carol uklękła obok kobiety i zaszokowana stwierdziła, że ofiara była dziewczynką co najwyżej czternasto-, piętnastoletnią, wyjątkowo ładną, o delikatnych rysach, a teraz przerażająco bladą.

Była także nieodpowiednio ubrana jak na taką słotę. Miała białe tenisówki, dżinsy i bluzkę w niebiesko-białą kratkę. Ani płaszcza, ani parasolki.

Drżącymi rękami podniosła prawą rękę dziewczynki i wzięła za nadgarstek, szukając pulsu. Od razu wyczuła tętno, silne i miarowe.

– Bogu dzięki – powiedziała, trzęsąc się. – Bogu dzięki, Bogu dzięki.

Zaczęła szukać otwartych ran. Nie znalazła żadnych poważnych obrażeń, tylko kilka płytkich zadrapań. Jeśli, oczywiście, nie wystąpił krwotok wewnętrzny.

Kierowca cadillaca, wysoki mężczyzna z kozią bródką, obszedł od tyłu volkswagen i spojrzał na leżącą.

– Nie żyje?

– Żyje – odrzekła Carol. Delikatnie uniosła kciukiem jedną z powiek dziewczynki, potem drugą. – Tylko nieprzytomna. Prawdopodobnie lekki wstrząs. Czy ktoś wezwał karetkę?

– Nie wiem – powiedział.

– Więc niech pan wezwie. Szybko.

Pośpieszył, brnąc przez kałuże, a woda wlewała mu się do butów.

Carol nacisnęła podbródek dziewczynki; szczęka była rozluźniona i usta otwarły się z łatwością. Nie zauważyła żadnego zatoru, krwi ani niczego, co mogło spowodować zachłyśnięcie, a język znajdował się w bezpiecznym położeniu.

Siwowłosa kobieta w przezroczystym płaszczu nieprzemakalnym, trzymająca czerwono-pomarańczową parasolkę, wyłoniła się gdzieś z deszczu.

– To nie pani wina – powiedziała do Carol. – Widziałam, jak to się stało. Widziałam wszystko. Dziecko rzuciło się pod pani samochód, w ogóle nie patrząc. Nie mogła pani nic zrobić, aby temu zapobiec.

– Ja też widziałem – wtrącił się tęgi mężczyzna, który nie mieścił się pod swoim czarnym parasolem – że dziecko szło ulicą jak w transie. Bez płaszcza czy parasola. Miała błędny wzrok. Zeszła z krawężnika między te dwie furgonetki i stała tak przez kilka sekund, jakby czekała, aby rzucić się pod koła. I, na Boga, tak właśnie się stało.

– Ona żyje. – Carol nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – Na tylnym siedzeniu w moim samochodzie jest apteczka, może mi ją pan przynieść?

– Oczywiście. – Tęgi mężczyzna pośpieszył do volkswagena.

Chociaż nic nie wskazywało, że u nieprzytomnej mogą wystąpić konwulsje, Carol chciała mieć pod ręką paczuszkę ze szpatułkami do przytrzymywania języka.

Zaczął zbierać się tłum.

O parę przecznic dalej rozległa się syrena. Nadjeżdżała policja.

– Takie ładne dziecko – powiedziała siwowłosa kobieta, wpatrując się w poszkodowaną.

Inni gapie półgłosem zgodzili się z jej opinią.

Carol wstała i ściągnęła płaszcz, zwinęła go i ostrożnie wsunęła prowizoryczną poduszkę pod głowę ofiary, unosząc ją nieco ponad poziom spływającej wody.

Dziewczynka nie otworzyła oczu ani się nie poruszyła. Splątany kosmyk złotych włosów opadł jej na twarz i Carol ostrożnie go odsunęła. Ciało małej było gorące, rozpalone, pomimo kąpieli w zimnym deszczu.

Nagle, kiedy palcami dotykała policzka dziewczyny, poczuła zawrót głowy. Nie mogła złapać oddechu. Przez chwilę myślała, że straci świadomość i upadnie na nieprzytomną. Pociemniało jej przed oczami, a w tej ciemności zobaczyła krótki błysk srebra, blask światła jakiegoś ruchomego przedmiotu, tajemniczej rzeczy z jej koszmaru.

Zacisnęła zęby, potrząsnęła głową, nie dając się porwać tej mrocznej fali. Cofnęła rękę i przyłożyła do swojej twarzy. Zawrót głowy minął równie nagle, jak się pojawił. Dopóki nie przybędzie karetka, ponosi odpowiedzialność za ranną i powinna trzymać się dzielnie.