– Przyjdę.
– Jeśli tak, proszę obiecać, że nie przyniesie mi pani cukierków ani czasopism, ani niczego. Dobrze? Nie ma powodu, żeby wydawała pani pieniądze na takie rzeczy. Zrobiła pani dla mnie i tak bardzo dużo. Byłoby mi bardzo miło, gdyby pani po prostu przyszła. Przyjemnie mieć świadomość, że ktoś spoza szpitala się o mnie troszczy. Przyjemnie mieć świadomość, że nie siedzę tutaj zapomniana czy porzucona. Och, oczywiście pielęgniarki i lekarze są wspaniali. Naprawdę. I jestem im bardzo wdzięczna. Troszczą się o mnie, ale to właściwie należy do ich obowiązków. Rozumie pani? Więc to nie to samo, prawda? – Roześmiała się nerwowo. – Czy ja mówię od rzeczy?
– Wiem dokładnie, co czujesz – zapewniła ją Carol. W bolesny sposób była świadoma głębokiej samotności dziewczynki, bo kiedy miała tyle samo lat, także czuła się samotna i przerażona. Grace Mitowski zaopiekowała się nią i zapewniła miłość i troskliwość.
Została z Jane aż do końca czasu odwiedzin. Zanim wyszła, złożyła na czole dziewczynki matczyny pocałunek, i uznała to za rzecz zupełnie naturalną. Między nimi powstała więź, i to w zadziwiająco krótkim czasie.
Na zewnątrz, na szpitalnym parkingu, lampy sodowe wywabiły kolory z samochodów i zabarwiły wszystkie na żółto.
Noc była chłodna. Po południu i wieczorem nie padał deszcz, ale w powietrzu czuło się wilgoć. Gdzieś w oddali zagrzmiał piorun, zwiastujący nową burzę.
Siedziała przez chwilę za kierownicą volkswagena, gapiąc się w okno pokoju dziewczynki na trzecim piętrze.
– Cóż za niesamowite dziecko – powiedziała na głos.
Czuła, że ktoś szczególny wkroczył nieoczekiwanie w jej życie.
Przed północą zaczął wiać z zachodu zimny wiatr i wprawił drzewa w taniec. Bezgwiezdna, bezksiężycowa, całkiem pozbawiona świateł noc wcisnęła się między domy i Grace wydawało się, że to żywa istota sapiąca pod drzwiami i oknami.
Zaczął padać deszcz.
Położyła się do łóżka, kiedy zegar wybił dwunastą, a dwadzieścia minut później zaczęła dryfować na krawędzi snu, jak liść unoszony przez zimny prąd w stronę wielkiego wodospadu. Na brzegu, gdzie tylko ciemność kłębiła się pod jej stopami, usłyszała jakiś ruch i natychmiast się obudziła.
Szereg cichutkich dźwięków. Delikatne drapanie. Postukiwanie, które skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Jedwabisty szelest.
Usiadła z bijącym sercem i otworzyła szufladę w szafce nocnej. Jedną ręką na oślep sięgnęła po pistolet kalibru 22, a drugą macała w poszukiwaniu wyłącznika lampy. W tym samym momencie dotknęła obydwu przedmiotów.
Przy zapalonym świetle zobaczyła źródło hałasu. Ari przycupnął na wysokiej komodzie, jak gdyby szykując się do skoku na łóżko, i gapił się na nią.
– Co tu robisz? Wiesz, że ci nie wolno!
Zmrużył oczy, ale się nie poruszył. Mięśnie miał twarde, napięte, futro jeżyło mu się na grzbiecie.
Z przyczyn czysto higienicznych zabraniała mu wspinania się na blaty kuchenne i łóżko; starannie zamykała drzwi sypialni, aby go nie kusiło. Kochała Ariego, uważała go za świetnego kompana i dawała mu niemal całkowitą swobodę, jednak nie tolerowała kociej sierści w jedzeniu czy na pościeli.
Wstała z łóżka, wsunęła kapcie.
Ari ją obserwował.
– Złaź stamtąd natychmiast – zażądała, patrząc na niego srogo.
Jego błyszczące oczy miały kolor gazowego płomienia.
Grace podeszła do drzwi sypialni, otworzyła je, stanęła z boku i powiedziała”
– A psik!
Mięśnie kota się rozluźniły. Rozpłaszczył się jak puszysta plama na blacie komody. Ziewnął i zaczął lizać jedną z czarnych łap.
– Hej!
Arystofanes podniósł leniwie głowę i spojrzał na nią z góry.
– Won! – odezwała się gburowato. – Natychmiast!
Kiedy wciąż się nie ruszał, zaczęła iść w stronę komody. Wtedy raczył zrozumieć, czego od niego żąda. Zeskoczył i przebiegł obok niej tak szybko, że nie zdążyła go skarcić. Ukrył się w holu, a ona zamknęła drzwi.
Już w łóżku, przy zapalonym świetle, rozpamiętywała sposób, w jaki na nią patrzył: wyzywał ją, zamierzał się na nią – ściągnięte barki, opuszczona głowa, napięty zad, nastroszone futro, jasne i lekko obłąkane oczy. Zamierzał skoczyć na łóżko i wypruć z niej wnętrzności, nie miała co do tego wątpliwości. Co mu się, do diabła, stało?
Klamka zapadła – powiedziała sobie. – Idziemy do weterynarza, to pierwsza czynność, jaką rano zrobimy. Dobry Boże, mogę mieć do czynienia z kotem schizofrenikiem!
Była zmęczona, i pozwoliła, by noc znów wzięła ją w swoje objęcia. Dała się unosić przez szumiący jak rzeka wiatr. W ciągu paru minut jeszcze raz dotarła na brzeg wodospadu. Drżała, przeszywał ją dreszcz niepokoju, chłód, który niemal wyrwał ją z tego transu.
Śniła, że ucieka przez rozległy podwodny krajobraz: korale o jasnym odcieniu i falujące wodorosty. Wśród zarośli czaił się kot; duży, większy niż tygrys. Skradał się w jej stronę. Widziała wielkie jak spodki oczy, które patrzyły na nią przez mroczne morze zza poruszających się łodyg morskich glonów. Słyszała jego mruczenie, jak prąd przenoszone przez wodę. Co jakiś czas przystawała, by napełnić jedną z żółtych misek pokarmem dla kotów, z nadzieją, że zatrzyma goniące ją zwierzę, wiedziała jednak, że kot nasyci się dopiero wtedy, gdy zatopi pazury w jej ciele.
Nagle obudziło ją uporczywe drapanie w zamknięte drzwi sypialni. Oszołomiona i półprzytomna nie mogła wyrwać się całkiem ze snu i po paru sekundach jeszcze raz się w nim pogrążyła.
O pierwszej w nocy na trzecim piętrze szpitala było tak cicho, że Harriet Gilbey, siostra przełożona na nocnej zmianie, miała uczucie, jak gdyby znajdowała się w bunkrze wojskowym usytuowanym z dala od ludzkich zabudowań. Jedyne dźwięki wokół niej to szmery, jakie wydobywały się z przewodów centralnego ogrzewania, i sporadyczne skrzypnięcia pielęgniarskich butów na wypolerowanej do połysku podłodze.
Harriet – niska, ładna, schludnie ubrana Murzynka – siedziała w dyżurce pielęgniarek i wpisywała dane do kart pacjentów, kiedy przeraźliwy krzyk zakłócił spokój trzeciego piętra. Podniosła się zza biurka i pośpieszyła w ślad za przenikliwym głosem, który dobiegał z pokoju 316. Pchnięciem otworzyła drzwi, wpadła do środka i zapaliła górne światło. Krzyk ucichł równie nagle, jak się zaczął.
Dziewczynka nazwana Jane Doe leżała w łóżku na wznak, jedną ręką osłaniała twarz, jak gdyby broniła się przed uderzeniem, drugą zacisnęła na oparciu łóżka. Skopane prześcieradło i koc, bezładnie splątane, leżały w nogach posłania; szpitalna koszula nocna owinęła się wokół jej bioder. Rzucała gwałtownie głową z boku na bok, sapiąc, broniąc się przed wyimaginowanym napastnikiem”
– Nie… nie… nie… Nie! Proszę, nie zabijaj mnie! Nie!
Łagodnym, opanowanym głosem i delikatnymi gestami Harriet próbowała uspokoić dziewczynkę. Z początku Jane opierała się wszelkim działaniom, stopniowo jednakże otrząsnęła się z koszmaru i uciszyła.
Inna pielęgniarka, Kay Hamilton, pojawiła się u jej boku.
– Co się stało? Obudziła chyba pół piętra.
– To tylko zły sen – odrzekła Harriet.
Zaspana Jane zamrugała oczami.
– Próbowała mnie zabić.
– Już cicho – powiedziała Harriet. – To tylko sen. Nikt cię tu nie skrzywdzi.
– Sen? – zamruczała Jane. – Och. Tak. Tylko sen. Co za sen.
Nocna koszula dziewczynki i skotłowane prześcieradło były wilgotne od potu. Harriet i Kay zmieniły pościel.