– I ja tak sądzę – odparł Paul.
– Więc wezwie mnie pan?
– Wątpię, czy mamy tu do czynienia z poltergeistem, panie Alsgood. Jeśli wszystko sprawdzę wolno i starannie, znajdę logiczne wyjaśnienie tego, co się dzieje. Gdyby jednak okazało się, że to rzeczywiście jakiś złośliwy duch, obiecuję zadzwonić po pana w chwili, gdy pierwszy sprzęt zacznie lewitować.
Alsgood, udając, że nie słyszy kpiny w głosie Paula, powiedział”
– Właściwie nie powinienem oczekiwać, że potraktuje pan poważnie moje słowa.
– O, proszę nie myśleć, że nie jestem wdzięczny za…
– Nie, nie. – Alsgood uciszył go ruchem ręki. – Rozumiem. Bez obrazy. – Podniecenie zniknęło z jego wodnistych oczu. – Wychowywano pana w przekonaniu, że trzeba ściśle wierzyć nauce; w rzeczy, które można zobaczyć i zmierzyć, których można dotknąć. Taki nowoczesny styl. – Przygarbił się. Rumieniec znikł z twarzy, a skóra ponownie stała się blada, szarawa i matowa. – Prosić pana, by okazał pan otwartość umysłu na sprawy nadprzyrodzone, jest równie bezcelowe, jak opowiadać rybie mieszkającej w morskiej głębi o istnieniu ptaków. Smutne to, ale prawdziwe, jednak nie mam panu tego za złe. – Otworzył drzwi wejściowe, odgłos padającego deszczu nasilił się. – W każdym razie, przez wzgląd na pana, mam nadzieję, że to nie poltergeist. Życzę panu, aby znalazł pan owo logiczne wyjaśnienie, którego pan szuka. Naprawdę szczerze tego panu życzę, panie Tracy.
Zanim Paul zdołał odpowiedzieć, Alsgood odwrócił się i wyszedł. Nie wyglądał już na zapaleńca ogarniętego pasją. Był po prostu szczupłym, szarym człowiekiem, powłóczącym nogami w szarej mgle, z lekko pochyloną głową, na którą padał deszcz; sam wydawał się niemal duchem.
Paul zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i rozejrzał po holu. Poltergeist? Chyba niezbyt paskudny.
Wolał inną wersję Alsgooda: stukanie może skończyć się równie nagle i niewytłumaczalnie, jak się zaczęło, a przyczyna pozostanie na zawsze nieznana.
Spojrzał na zegarek. Szósta zero sześć po południu.
Carol mówiła, że zostanie w szpitalu do ósmej i wróci do domu na późną kolację. Miał ponad godzinę, aby popracować nad powieścią.
Poszedł na górę do gabinetu i usiadł przy maszynie do pisania. Podniósł ostatnią napisaną kartkę, by przeczytać ją kilka razy i wczuć się w historię, którą opisywał.
ŁUP! ŁUP!
Dom zatrząsł się. Szyby zabrzęczały.
Zerwał się z krzesła.
ŁUP!
Dzbanek pełen piór i ołówków przewrócił się, pękł na kilka kawałków, a zawartość rozsypała się po podłodze.
Cisza.
Czekał. Minutę. Dwie.
Nic.
Słychać było jedynie uderzanie deszczu o szyby i bębnienie o dach.
Tym razem tylko trzy stuknięcia. Mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Ale tylko trzy. Miał uczucie, jak gdyby ktoś bawił się z nim, drażnił go.
Krótko przed północą dziewczynka z pokoju 316 cicho zaśmiała się przez sen.
Za oknem szalała burza, a ciemność nocy co jakiś czas rozświetlały błyskawice.
Dziewczynka przekręciła się na brzuch, nie budząc się i mamrocząc coś do poduszki.
– Siekiera – powiedziała z tęsknym westchnieniem. – Siekiera…
Wraz z wybiciem północy, zaledwie czterdzieści minut po zaśnięciu, Carol zerwała się na równe nogi, drżąc gwałtownie. „To nadchodzi! To nadchodzi!” – usłyszała czyjś głos. Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w ciemny pokój, aż zdała sobie sprawę, że ten ściśnięty paniką głos należy do niej samej.
Nie mogąc znieść ciemności ani sekundy dłużej, rozpaczliwie zaczęła szukać włącznika lampki nocnej. Poczuła ulgę, gdy nacisnęła przycisk.
Światło nie przeszkadzało Paulowi. Zamruczał coś przez sen, ale się nie obudził.
Carol oparła się o podgłówek i słuchała walenia własnego serca, które stopniowo zwalniało do normalnego tempa.
Miała lodowate ręce. Włożyła je pod kołdrę i zwinęła pięści, by zatrzymać ciepło.
Te koszmary muszą się skończyć – powiedziała do siebie. – Nie mogę co noc przez to przechodzić. Potrzebuję snu.
Może brak urlopu, zbyt intensywna praca, silny stres, w jakim ostatnio się znajdowała (nierozstrzygnięta kwestia adopcji, niemal tragiczne wydarzenia w biurze O’Briana, wypadek z Jane, amnezja dziewczynki, za którą czuła się odpowiedzialna…), nerwowe życie są przyczyną nocnych koszmarów. Tydzień w górach, z dala od codziennych problemów, wydawał się idealnym lekarstwem.
W dodatku, jakby wszystkiego było za mało, zbliżał się dzień urodzin jej dziecka, które oddała do adopcji. To za tydzień minie szesnaście lat, odkąd zrzekła się do niego praw. Już teraz czuła ciężar winy, a gdy nadejdzie ten dzień, popadnie w depresję, jak zwykle. Tydzień w górach, z dala od codziennych problemów, może być idealnym lekarstwem także na tę dolegliwość.
W zeszłym roku ona i Paul kupili na raty domek letniskowy z akrem spękanej ziemi w górach. Przytulne miejsce – dwie sypialnie, łazienka, salon z dużym kominkiem i w pełni wyposażona kuchnia – samotnia, która łączyła wszelkie wygody cywilizacji z czystym powietrzem, cudownymi widokami i spokojem, jakiego nie ma w mieście.
Planowali, że spędzą tam przynajmniej co drugi weekend podczas lata, ale tylko w połowie zrealizowali zamierzenie. Paul ostro pracował nad powieścią, a ona przejęła opiekę nad większą liczbą pacjentów. Praca zaczęła przysłaniać im wszystko. Może i byli ludźmi sukcesu, jak sugerował Alfred O’Brian.
Będzie inaczej, kiedy dostaniemy dziecko – mówiła sobie. – Dużo czasu poświęcimy na wypoczynek i na wspólne spacery, bo dobro dziecka postawimy na pierwszym miejscu.
Teraz, siedząc w łóżku, wspominając przerażający koszmar, postanowiła zmienić swoje życie od razu, od tej chwili. Wezmą kilka wolnych dni, może cały tydzień, i pojadą w góry jeszcze przed posiedzeniem komisji rekomendacyjnej, aby wypocząć i pozbierać się do czasu, gdy poznają przyznane im dziecko. Musi ułożyć nowy harmonogram wizyt dla pacjentów, poczekać, aż pojawią się rodzice Jane Doe, co powinno nastąpić lada dzień, i najpóźniej w przyszłym tygodniu wyrwać się na parę dni w góry. Rano od razu powie o tym Paulowi.
Podjąwszy decyzję, poczuła się lepiej. Perspektywa wakacji, nawet krótkich, w dużym stopniu poprawiła jej samopoczucie.
Spojrzała na Paula i powiedziała”
– Kocham cię.
Dalej pochrapywał cicho.
Uśmiechając się, wyłączyła światło i wśliznęła pod kołdrę. Przez parę minut słuchała deszczu i rytmicznego oddechu męża; potem zapadła w mocny, pokrzepiający sen.
Deszcz padał przez całą sobotę, kończąc ten monotonnie wodnisty, pozbawiony słońca tydzień. Dzień także był chłodny, a wiatr pokazał, co potrafi.
W sobotnie popołudnie Carol odwiedziła Jane w szpitalu. Grały w karty i rozmawiały na temat przeczytanych artykułów. Przez cały czas Carol bacznie ją obserwowała, choć w sposób niezauważalny dla małej, mając nadzieję, że amnezja się cofa. Daremne nadzieje; przeszłość Jane pozostawała poza jej zasięgiem.
Pod koniec popołudniowych odwiedzin, kiedy Carol zmierzała do windy, spotkała w korytarzu doktora Sama Hannaporta.
– Czy policja jest na jakimś tropie? – spytała.
Wzruszył potężnymi ramionami.
– Jeszcze nie.
– To już ponad dwa dni od wypadku.
– To wcale niedługo.
– Dla tego biednego dziecka to wieczność – rzekła Carol, pokazując gestem na drzwi 316.
– Wiem – odparł Hannaport. – I podobnie jak pani czuję się nieswojo. Wciąż jednak za wcześnie, by tracić nadzieję.
– Jeśli byłaby to moja córka i jeśli zaginęłaby choćby na jeden dzień, postawiłabym na nogi policję i postarałabym się, do diabła, żeby cała ta historia znalazła się we wszystkich gazetach; dobijałabym się do wszystkich drzwi, narobiłabym hałasu na całe miasto.