Выбрать главу

– Strasznie złe połączenie. Musi pan mówić głośniej – prosiła.

– Grace – starał się, by go słyszała. – Gracie… może już za późno. Musisz… szybko działać. Musisz to zatrzymać… żeby znów… się nie stało. – Głos się załamał, zachrypiał. – Już chyba… za późno… za późno…

Rozpoznała ten głos i zamarła. Zacisnęła rękę na słuchawce. Zaparło jej dech.

– Gracie… to nie może trwać wiecznie. Musisz… położyć temu kres. Chroń ją, Gracie. Chroń ją…

Głos zanikał.

I nastała cisza. Idealna cisza, bez syczenia, buczenia typowego dla łącz telefonicznych. Bezdenna cisza. Nieskończona.

Odłożyła słuchawkę.

Zaczęła się trząść.

Podeszła do kredensu i wyjęła butelkę szkockiej, którą trzymała dla gości. Nalała dużą porcję i usiadła przy stole kuchennym.

Alkohol nie rozgrzał jej, wciąż wstrząsały nią dreszcze.

Głos w telefonie należał do Leonarda. Jej męża. Ale on nie żył od osiemnastu lat.

CZĘŚĆ DRUGA

ZŁO CHODZI WŚRÓD NAS…

Zło nie jest nieznajomym bez twarzy,

mieszkającym w odległym sąsiedztwie.

Zło ma zdrową, znajomą twarz,

wesołe oczy i otwarty uśmiech.

Zło chodzi wśród nas; nosi maskę,

która wygląda jak twarze nas wszystkich.

„Księga policzonych smutków”

ROZDZIAŁ 7

We wtorek, po przyznaniu im przez sąd tymczasowej opieki nad Jane Doe, Paul pojechał do domu, żeby pracować nad powieścią, a Carol zabrała dziewczynkę na zakupy. Jane nie miała żadnych ubrań poza tym, które nosiła owego pamiętnego dnia. Była zakłopotana faktem, że Carol wydaje na nią pieniądze, i z początku wzbraniała się przed kupieniem czegokolwiek. Wreszcie Carol powiedziała”

– Kochanie, ubrania są ci potrzebne, więc proszę, odpręż się i wybieraj. Dobra? Pieniądze, które wydamy, najprawdopodobniej zwrócą mi twoi rodzice albo departament rodzin zastępczych.

Ten argument zadziałał. Szybko kupiły kilka par dżinsów, parę bluzek, bieliznę, parę solidnych tenisówek, skarpetki, sweter i wiatrówkę.

Kiedy dotarły do domu, Jane była pod wrażeniem budynku w stylu Tudorów, zachwyciły ją ołowiowe okna, spadzisty dach i kamienne ściany. Zakochała się w pokoju gościnnym, w którym ją ulokowano. Miał lekko zaokrąglony sufit, długie siedzisko ustawione w wykuszu okiennym i oszkloną lustrami szafę na całą ścianę. Utrzymany w tonacji błękitu i bladego beżu, z meblami z epoki królowej Anny, wykonanymi z drewna wiśniowego na wysoki połysk.

– Czy to tylko pokój gościnny? – spytała Jane z niedowierzaniem. – Nie korzystacie z niego na co dzień? Och, gdyby to był mój dom, przychodziłabym tu ciągle! Siadałabym i czytała, czytała i siedziała, tam w oknie, i chłonęła atmosferę.

Carol zawsze lubiła ten pokój, ale teraz, dzięki Jane, zaczęła doceniać go na nowo. Kiedy obserwowała dziewczynkę uchylającą drzwi szafy, sprawdzającą widok z każdego kąta, twardość materaca na królewskich rozmiarów łożu, zdała sobie sprawę, że jedną z zalet posiadania dzieci jest niewinność i świeżość ich reakcji. To sprawia, że rodzice pozostają młodzi i otwarci na świat.

Tego wieczora Carol, Paul i Jane przygotowywali kolację. Choć z natury nieco nieśmiała, dziewczynka natychmiast dostosowała się do tutejszych zwyczajów. W kuchni i przy stole jadalnym było dużo śmiechu.

Po kolacji Jane zaczęła zmywać naczynia, podczas gdy Carol i Paul sprzątali ze stołu. Kiedy przez moment zostali sami, Paul cicho powiedział”

– Ona jest wspaniałym dzieciakiem.

– A nie mówiłam?

– Śmieszna sprawa.

– Co?

– Od momentu gdy ją zobaczyłem dziś po południu przed salą sądową, nie opuszcza mnie uczucie, że już ją gdzieś widziałem.

– Gdzie?

Potrząsnął głową.

– Żebyś mnie zabiła, nie wiem. Ale w jej twarzy jest coś znajomego.

Przez całe wtorkowe popołudnie Grace czekała na telefon.

Drętwiała na myśl, że będzie musiała odebrać.

Poprzez działanie próbowała dać upust energii, która brała się ze zdenerwowania; sprzątała dom. Wyszorowała podłogę w kuchni, odkurzyła meble we wszystkich pokojach i wyczyściła dywany.

Nie mogła jednak przestać myśleć o tamtej rozmowie: głos suchy jak papier i zniekształcony echem, ale z pewnością należący do Leonarda; osobliwe rzeczy, które powiedział; niesamowita cisza, kiedy skończył mówić; niepokojące uczucie niezmierzonej odległości, niewyobrażalnej otchłani czasu i przestrzeni…

To musiał być kawał. Ale kto za tym stoi? Dlaczego naśladuje głos Leonarda osiemnaście lat po jego śmierci? Jaki jest cel takich zabaw teraz, gdy minęło tyle czasu?

Aby nie myśleć, zabrała się do pieczenia jabłek w cieście. Duże soczyste jabłka – podawane z cynamonem, mlekiem i tylko odrobiną cukru – były jej ulubionym daniem na kolację. Urodziła się i wychowała w Lancaster, w Pensylwanii, gdzie podawano je jako oddzielny posiłek. We wtorkowy wieczór nie miała jednak apetytu, nawet na jabłka w cieście. Przełknęła parę kęsów, dziobiąc je bezmyślnie widelcem, kiedy zadzwonił telefon.

Podskoczyła. Gapiła się na aparat wiszący na ścianie.

Zadzwonił znów. I znów.

Drżąc, wstała, podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę.

– Gracie…

Głos był słaby, lecz wyraźny.

– Gracie… już chyba za późno…

To był on. Leonard. Albo ktoś, kto mówił dokładnie jak on.

Nie mogła odpowiedzieć. Miała ściśnięte gardło.

– Gracie…

Nogi miała jak z waty. Wysunęła krzesło spod blatu i szybko usiadła.

– Gracie… powstrzymaj to, żeby znów się nie zdarzyło. To nie może… trwać wiecznie… raz za razem… krew… morderstwo…

Zamknęła oczy i zmusiła się do mówienia. Głos miała słaby, trzęsący, obcy nawet dla niej samej – znużonej, słabej, starej kobiety.

– O kim mówisz?

Szepczący, urywany głos w telefonie powiedział”

– Chroń ją, Gracie.

– Czego pan ode mnie chce?

– Chroń ją.

– Dlaczego pan to robi?

– Chroń ją.

– Kogo chronić? – dopytywała się.

– Willę. Chroń Willę.

Wciąż przerażona i zmieszana, nagle poczuła gniew.

– Nie znam nikogo o tym imieniu, do cholery! Kto mówi?

– Leonard.

– Nie! Myśli pan, że jestem trzęsącą się, głupią staruszką? Leonard nie żyje. Od osiemnastu lat! Pan nie jest Leonardem. Co tu jest grane?

Chciała zakończyć rozmowę, sądząc, że to jedyna metoda na tego rodzaju wybryki, ale nie mogła się zdobyć na odłożenie słuchawki. On miał głos tak podobny do Leonarda, że była jak zahipnotyzowana.

Odezwał się znów, o wiele ciszej niż przedtem.

– Chroń Willę.

– Mówię panu, nie znam jej. Jeśli dalej będzie pan mnie niepokoił, powiadomię policję…

– Carol… Carol… – mówił mężczyzna, a jego głos zanikał. – Willa… ale nazywaj ją Carol.

– Co się tu, do diabła, dzieje?

– Strzeż się… kota.

– Co?

Głos był teraz tak odległy, że musiała wytężać słuch, aby coś zrozumieć.

– Kota…

– Arystofanesa? Co z nim? Zrobił mu pan coś? Otruł go pan? Czy dlatego ostatnio coś mu dolega?

Cisza.

– Jest tam pan?

Nic.

– Co z kotem? – dopytywała się.

Brak odpowiedzi.

Słuchała idealnej ciszy i zaczęła się trząść tak gwałtownie, że z trudnością utrzymała słuchawkę.

– Kim pan jest? Dlaczego pan mnie tak dręczy? Dlaczego chce pan zrobić krzywdę Arystofanesowi?