Zastanawiała się, czy to jeden z nich dzwonił do niej, udając Leonarda, czerpiąc przyjemność z dręczenia wdowy. Trucie kota, nękanie jej dziwnymi telefonami, straszenie mogło sprawiać mu rozkosz.
Ale dopiero po osiemnastu latach? A poza tym któż jeszcze pamiętał głos Leonarda, by naśladować go tak idealnie? Z pewnością tylko ona potrafiła go rozpoznać. I po cóż mieszać w to Carol? Leonard zmarł trzy lata przed tym, jak Carol wkroczyła w życie Grace; nigdy jej nie znał. Dlaczego rozmówca określił Carol imieniem Willa? A co najdziwniejsze, skąd wiedział, że właśnie zrobiła jabłka w cieście?
Istniało tylko jedno wytłumaczenie, aczkolwiek przyjmowała je z niechęcią. Telefon był od samego Leonarda. Od nieboszczyka.
Nie. Niemożliwe.
Wielu ludzi wierzy w duchy.
Nie ja.
Pomyślała o dziwnych snach, które miała w zeszłym tygodniu. Wtedy w nie nie wierzyła, teraz zmieniła zdanie. Więc czemu nie duchy?
Nie. Była przecież kobietą zrównoważoną, prowadzącą ustabilizowane, racjonalne życie; pewną, że na wszystkie wątpliwości i pytania można znaleźć logiczną odpowiedź. Teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, jeśli zgodzi się na istnienie duchów w ramach swojej racjonalnej filozofii, w co będzie musiała uwierzyć w następnej kolejności? W wampiry? Zacznie nosić ze sobą ostry drewniany kołek i krucyfiks? A wilkołaki? W takim razie gdzie pudełko ze srebrnymi nabojami? Złe elfy mieszkające w środku ziemi i powodujące trzęsienia i wybuchy wulkanów? Pewnie! Czemu nie?
Grace zaśmiała się gorzko.
Nie mogła nagle pozwolić sobie na wiarę w duchy, bo zaakceptowanie jednego przesądu mogło pociągnąć za sobą przyjęcie innych. Była za stara, wygodna i zbyt przywiązana do wypracowanych przez siebie poglądów, by przestawić cały system filozofii życiowej. A z pewnością nie zamierzała dokonywać aż tak gruntownego przewartościowania tylko dlatego, że odebrała dwa dziwaczne telefony.
Musiała jednak podjąć decyzję: Czy powiedzieć Carol, że ktoś ją nęka? Próbowała wyobrazić sobie, jak zostanie to przyjęte. Tajemnicze telefony i kot narkoman zupełnie nie pasowały do Grace Mitowski. Wyszłaby na rozhisteryzowaną starą kobietę, szukającą nieistniejących konspiratorów za każdymi drzwiami i pod każdym łóżkiem.
Mogliby nawet pomyśleć, że się starzeje.
A może się starzeję? – zastanawiała się. – Czy te telefony to tylko wytwór mojej wyobraźni? Nie. Z pewnością nie.
Nie wmówiła też sobie zmian w osobowości Arystofanesa. Spojrzała na ślady pazurów na dłoni; goiły się, chociaż wciąż były czerwone i spuchnięte. Dowód. Te ślady stanowiły dowód, że coś nie gra.
Nie jestem stara – mówiła sobie. – Ani trochę. Ale wolałabym nie udowadniać Carol, że nie brak mi piątej klepki. Lepiej zachować spokój. Poczekać. Zobaczyć, co się jeszcze wydarzy. W każdym razie mogę sobie sama z tym poradzić. Dam radę.
Kiedy Jane obudziła się w środku nocy, zauważyła że chodzi we śnie. Znajdowała się w kuchni, ale nie pamiętała, żeby wstawała z łóżka i schodziła po schodach.
Panowała cisza. Jedyny dźwięk dobiegał od mruczącej z cicha lodówki. Przez duże okna wdzierało się blade światło księżyca w pełni.
Jane otworzyła jedną z szuflad i wyjęła nóż rzeźnicki.
Gapiła się na niego przerażona.
W srebrnej poświacie zalśniło zimne ostrze.
Włożyła go z powrotem do szuflady.
Zasunęła ją.
Ściskała nóż tak mocno, że czuła jeszcze ból w ręce.
Dlaczego wzięła nóż?
Chłód przebiegł jej po plecach jak stonoga.
Nagie ramiona i nogi pokryły się gęsią skórką i uświadomiła sobie, że jest prawie nieubrana.
Silnik lodówki wyłączył się z suchym grzechotem, aż podskoczyła i odwróciła się.
W domu panowała teraz nienaturalna cisza. Mogła nawet uwierzyć, że ogłuchła.
Co ja robiłam z nożem?
Splotta ramiona na piersi, aby opanować dreszcze, które nią wstrząsały.
Może poczuła głód i przyszła tutaj we śnie, żeby zrobić kanapkę. Tak. Prawdopodobnie tak było. Właściwie chętnie by coś zjadła. Sięgnęła do szuflady po nóż, aby ukroić plaster pieczeni. Widziała ją w lodówce, kiedy pomagała Carol i Paulowi robić kolację.
Jednak rozmyśliła się. Nie potrafiłaby nic przełknąć. Bose nogi zziębły i czuła się nieskromnie obnażona. Chciała natychmiast wrócić do łóżka, pod kołdrę.
W ciemności, wspinając się po schodach, trzymała się blisko ściany, bo tam deski mniej trzeszczały. Wróciła do swojego pokoju, nie budząc nikogo.
Na zewnątrz, gdzieś w oddali, zawył pies.
Jane schowała się głęboko pod kocami.
Przez chwilę miała kłopot z zaśnięciem, czuła się winna, że grasuje po domu, kiedy państwo Tracy śpią. Nie chciała, aby fakt, iż była w szpitalu, tłumaczył jej niewłaściwe zachowanie.
Oczywiście, to głupie. Nie węszyła w jakimś określonym celu. Chodziła we śnie, a osoba w takim stanie nie panuje nad sobą.
Po prostu chodziła we śnie.
ROZDZIAŁ 8
W gabinecie Carol Tracy niepodzielnie panowała Myszka Miki. Większość przedmiotów, które wypełniały pokój, ozdabiały wizerunki sławnej gwiazdy filmów rysunkowych w najróżniejszych pozach i sytuacjach. Dziesiątki figurek ulubionego przez wszystkie dzieci gryzonia uśmiechały się szeroko z każdego kąta i półki do małych pacjentów Carol.
Ten imponujący zbiór łamał pierwsze lody w kontaktach z dziećmi.
Jane zareagowała podobnie, jak większość pacjentów. Mówiła „oooch” i „aach” i śmiała się radośnie. Zanim skończyła podziwiać kolekcję i usiadła w jednym z wielkich skórzanych foteli, była już gotowa do seansu hipnotycznego – jej napięcie i obawa zniknęły. Magia Miki jak zwykle nie zawiodła.
W gabinecie Carol zamiast typowej kanapy stały naprzeciw siebie dwa duże fotele z oparciami, dla niej i pacjenta. Nieco przysłonięte okna i dyskretne światło sączące się z narożnych lamp stwarzały przytulny nastrój.
Przez parę minut gawędziły o kolekcji, a potem Carol powiedziała”
– Dobra, kochanie. Myślę, że powinnyśmy zacząć.
Niepokój pojawił się na twarzy dziewczynki.
– Sądzi pani, że hipnoza to dobry pomysł?
– Tak. To najlepsza metoda, jaką znamy, by przywrócić ci pamięć. Nie bój się. To proste. Tylko odpręż się i popłyń. Dobrze?
– Hm… dobrze.
Carol wstała i ruszyła w kierunku Jane, która także zaczęła się podnosić.
– Nie, ty zostań na swoim miejscu. – Carol stanęła za dziewczynką i przyłożyła koniuszki palców do jej skroni.
– Odpręż się, kochanie. Odchyl do tyłu. Ręce na udach. Dłonie wewnętrzną stroną do góry, palce luźno. Świetnie. Teraz zamknij oczy. Są zamknięte?
– Tak.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz chcę, żebyś pomyślała o latawcu. Dużym latawcu w kształcie rombu. Wyobraź go sobie. Jest olbrzymi, niebieski i żegluje wysoko po błękitnym niebie. Widzisz go?
Po krótkim wahaniu dziewczynka odparła”
– Tak.
– Obserwuj latawiec, kochanie. Patrz, jak łagodnie wznosi się i opada wraz z prądami powietrznymi. Wznosi się i opada, w górę i w dół, w górę i w dół, z boku na bok, żegluje z wdziękiem, daleko ponad ziemią, w pół drogi między ziemią i chmurami, daleko ponad twoją głową. – Carol mówiła aksamitnym, kojącym głosem i patrzyła na bujne blond włosy dziewczynki. – Kiedy tak obserwujesz latawiec, stopniowo stajesz się tak lekka i wolna jak on. Uczysz się wznosić coraz wyżej w błękitne niebo. – Koniuszkami palców Carol zataczała delikatne koła na skroniach Jane. – Opuszcza cię napięcie. Wszystkie troski i niepokoje odpływają daleko, i myślisz tylko o latawcu żeglującym po błękitnym niebie. Wielki ciężar zostaje zdjęty z twojej głowy, czoła i skroni. Czujesz się o wiele lżej. – Zsunęła ręce na kark dziewczynki. – Mięśnie na karku rozluźniają się. Napięcie znika. Wielki ciężar zostaje zdjęty. Jesteś teraz tak lekka, że możesz wznieść się jak latawiec… prawie… prawie… – Opuściła ręce na ramiona malej. – Odpręż się. Niech napięcie odejdzie. Jesteś lżejsza, coraz lżejsza. Ciężar spada także z twoich piersi. A teraz unosisz się. Tylko kilka centymetrów nad ziemią, ale unosisz się.