Palec mnie świerzbi, to dowodzi,
Że jakiś potwór tu nadchodzi;
Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór!
SZEKSPIR „Makbet”
(przeł. Józef Paszkowski)
ROZDZIAŁ 1
Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wyłoniły się z mroku w oczekiwaniu na następny burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał drzewa. Krople deszczu z furią waliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąć po szkle.
O’Brian siedział plecami do okna i czytał podanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tracych.
Jaki to schludny człowieczek – pomyślała Carol, obserwując O’Briana. – Kiedy siedzi tak nieruchomo, można pomyśleć, że to manekin.
Był wyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnością efekt pracy dobrego fryzjera. Fachowo przystrzyżone wąsy układały się idealnie symetryczne po obu stronach policzków. Szary garnitur miał spodnie o kantach tak ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie wyglądały wręcz sterylnie.
Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzień temu, oceniła go jako przesadnego wręcz pedanta i zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbił ją swoim uśmiechem, nienagannymi manierami i szczerą chęcią przyjścia z pomocą jej i Paulowi.
Zerknęła na Paula. Siedział sztywno w fotelu obok. Obserwował O’Briana z uwagą, lecz kiedy poczuł na sobie wzrok Carol, odwrócił się i uśmiechnął. Jak zwykle jego spojrzenie podniosło Carol na duchu. Nie był ani przystojny, ani brzydki, ot, przeciętny człowiek, jednak kochała go za łagodność i czułość, które emanowały z jego twarzy. Orzechowe oczy miały zdolność komunikowania zdumiewająco subtelnych emocji. Sześć lat wcześniej, na uniwersyteckim sympozjum na temat „Psychologia anormalności a współczesna proza amerykańska”, gdzie Carol poznała Paula, właśnie te ciepłe, wyraziste oczy zwróciły jej uwagę, a i potem nie przestawały jej intrygować… Teraz mrugnął i tym mrugnięciem zdawał się mówić: Nie martw się. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjęte. Wszystko dobrze się ułoży. Kocham cię.
Odmrugnęła i udawała pewną siebie, chociaż wiedziała, że Paula nie sposób oszukać. Tak bardzo chciała zyskać aprobatę pana O’Briana. Samą siebie przekonywała, że nie ma powodów, dla których O’Brian miałby ich odrzucić. Byli młodzi i zdrowi. Paul miał trzydzieści pięć, ona trzydzieści jeden lat – wspaniały wiek, by zacząć nowe życie, o którym marzyli. Oboje odnosili sukcesy w pracy. Nie mieli kłopotów finansowych, nawet dobrze im się powodziło. Miejscowa społeczność ich szanowała. Byli szczęśliwym i zgodnym małżeństwem, a ich związek z roku na rok wydawał się silniejszy. Słowem, mieli wszelkie dane, aby starać się o adopcję dziecka, więc dlaczego się denerwowała?
Kochała dzieci i sądziła, że potrafi wychować jedno lub dwoje. W ciągu minionych czternastu lat, kiedy zdobyła trzy stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycję w zawodzie, odkładała na później wiele przyjemności, a z wielu po prostu zrezygnowała. Zdobywanie wykształcenia i robienie kariery zawsze stały na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to sprawa, której nie chciała odkładać na później.
Odczuwała silną potrzebę, niemal fizyczną, by zostać matką, wychowywać i kształcić dzieci, dawać im miłość i okazywać wyrozumiałość. Była wystarczająco inteligentna i świadoma swojej osobowości, by zdawać sobie sprawę, że ta głęboko zakorzeniona potrzeba powstała, przynajmniej po części, z niemożności poczęcia dziecka z własnej krwi i ciała.
Ponosiła winę za swoją bezpłodność, która wynikła z niewybaczalnej głupoty, popełnionej przed wielu laty. Poczucie winy sprawiało, że znosiła swój los o wiele gorzej, niż gdyby to natura uczyniła ją jałową. Była bardzo trudnym dzieckiem, wychowywanym przez rodziców alkoholików i brutali, często bitym, które doświadczyło pokaźnej dawki tortur psychicznych. Zanim skończyła piętnaście lat, była wystarczająco zbuntowana przeciwko rodzicom i całemu światu, by nienawidzić wszystkich, a zwłaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego pogmatwanego, pełnego męki dojrzewania zaszła w ciążę. Przerażona, straciła głowę; nie miała do kogo zwrócić się o pomoc. Próbowała ukryć swój stan, nosząc szerokie pasy, bandażując się elastycznymi opaskami oraz ograniczając jedzenie do minimum, by nie przybierać na wadze. To spowodowało komplikacje, czego omal nie przypłaciła życiem. Dziecko urodziło się przedwcześnie, ale zdrowe. Oddała je do adopcji i przez parę lat nie myślała o tym zbytnio. Świadomość, że stała się bezpłodna, nie była dla niej dramatem; pragnienie posiadania dziecka miało pojawić się później. Dzięki Grace Mitowski, psychologowi dziecięcemu, pracującej społecznie przy sądzie dla nieletnich, Carol całkowicie zmieniła swoje życie. Nauczyła się lubić siebie i wiele lat później zaczęła żałować, że przyczyniła się do swojej bezpłodności.
Uznała adopcję za najodpowiedniejszy sposób rozwiązania problemu. Mogła przybranemu dziecku dać tyle miłości co własnemu. Wiedziała, że będzie dobrą i troskliwą matką, i pragnęła tego dowieść – nie tyle światu, ile sobie.
O’Brian podniósł wzrok znad podania i uśmiechnął się.
– To naprawdę świetnie wygląda – powiedział, wskazując formularz. – Naprawdę, jest wspaniałe. Nie każdy, kto składa u nas podanie, ma takie kwalifikacje.
– Miło mi, że pan to mówi – podziękował Paul.
O’Brian potrząsnął głową.
– Stwierdzam tylko fakty. Jestem pod wrażeniem.
– Dziękuję panu – odezwała się Carol.
O’Brian odchylił się do tyłu, splótł ręce na brzuchu i powiedział”
– Mam jednak parę pytań. Jestem pewien, że zada mi je komisja rekomendacyjna, więc jeśli teraz uzyskam odpowiedzi, zaoszczędzę państwu późniejszych konsultacji.
Carol zesztywniała.
O’Brian najwidoczniej zauważył jej reakcję, bo szybko dodał”
– O, to nic istotnego. Naprawdę. Proszę mi wierzyć, nie zadam państwu nawet połowy pytań, jaką zwykle stawiam zgłaszającym się do nas parom.
Pomimo zapewnień Carol pozostała spięta.
Za oknami niebo stawało się coraz ciemniejsze; chmury zmieniały kolor z szarego na niebieskoczarny i opuszczały się nisko nad ziemię.
O’Brian obrócił się w fotelu do Paula.
– Doktorze Tracy, czy powiedziałby pan o sobie, że jest pan człowiekiem sukcesu?
Paul wydawał się zaskoczony pytaniem. Zamrugał i odparł”
– Nie wiem, co ma pan na myśli.
– Jest pan kierownikiem katedry języka angielskiego w college’u, prawda?
– Tak, ale na ten semestr wziąłem urlop naukowy. Zastępca przejął większość moich obowiązków. Innymi słowy, byłem odpowiedzialny za katedrę przez ostatnie półtora roku.
– Czy nie jest pan za młody na to stanowisko?
– W pewnym sensie tak – przyznał Paul. – Widzi pan, to raczej niewdzięczne stanowisko: dużo pracy, mało satysfakcji. Moi starsi koledzy z wydziału chytrze wmanewrowali mnie w tę funkcję, by uniknąć mało satysfakcjonującego zajęcia.
– Jest pan skromny.
– Nie, mówię prawdę. Nie przywiązywałem do tego większej wagi.
Carol wiedziała, że jest skromny. Przewodniczący rady wydziału to zaszczytne stanowisko. Rozumiała jednak, że Paul pomniejsza jego znaczenie; został zbity z tropu przez O’Briana określeniem – człowiek sukcesu. Ona też poczuła się nieswojo. Nie przypuszczała, iż długa lista osiągnięć może świadczyć przeciwko nim.
Za oknami błyskawica przecięła zygzakiem niego.