OSTRZE, KREW.
ŚMIERĆ, POGRZEB.
ZAMORDOWAĆ, CAROL.
Jeśli kolejność słów w scrabble’u była proroczym ostrzeżeniem, co Paul miał zrobić? Omen, jeśli to omen, zbyt był dosłowny, by przerażać. Czego konkretnie się strzec? Nie mógł chronić Carol, dopóki nie znał kierunku, z którego nadciągało niebezpieczeństwo. Wypadek samochodowy? Katastrofa lotnicza? Aligator? Rak? Cokolwiek. Nic by nie zyskał, mówiąc Carol, że z liter ułożył jej imię, jedynie wytrąciłby ją z równowagi.
A on nie chciał jej denerwować.
I tak denerwował się, gdy leżał w ciemności i czuł pod kołdrą lodowaty chłód.
O drugiej nad ranem Grace czytała jeszcze w swoim gabinecie. Nie było sensu kłaść się teraz na godzinę czy dwie. Wydarzenia ostatniego tygodnia przyprawiły ją w bezsenność.
Tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego. Arystofanes wciąż zachowywał się dziwacznie – ukrywał się przed nią, podkradał, obserwował ją, kiedy myślał, że go nie widzi – ale nie darł już więcej poduszek ani nie niszczył mebli. Używał też swojej kuwety, tak jak przedtem. Wszystko to napawało optymizmem. Nie dzwonił też człowiek, który podawał się za Leonarda. Tak, to był dość zwyczajny dzień.
A jednak…
Wciąż odczuwała napięcie i nie mogła spać; miała wrażenie, że znajduje się w oku cyklonu. Czuła, że cisza i spokój w jej domu to jakieś oszukaństwo, że wokół niej biją pioruny i migają błyskawice, ale ona niczego nie widzi ani nie słyszy. Czekała, że w każdej chwili zostanie wciągnięta w tę burzę, i to oczekiwanie wywoływało stałe napięcie.
Usłyszała jakiś szmer i podniosła wzrok znad powieści.
W otwartych drzwiach gabinetu pojawił się Arystofanes, bacznie się rozglądał.
Ich spojrzenia się spotkały.
Przez chwilę miała uczucie, że w jego oczach kryje się inteligencja, mądrość, doświadczenie. Intelekt z całą pewnością niezwierzęcy.
Arystofanes syknął.
Miał zimne oczy. Bliźniacze kuleczki kryształowo czystego, niebieskozielonego lodu.
– Czego chcesz, kocie?
Przerwał te zmagania wzrokowe. Odwrócił się z wyniosłą obojętnością, otarł o drzwi i wolno poszedł przez korytarz, udając, że wcale jej nie szpieguje, chociaż oboje wiedzieli, że było inaczej.
Szpieguje, pomyślała. Czy ja zwariowałam? Dlaczego miałby szpiegować mnie kot?
Ale ten pozornie absurdalny pomysł nie wywołał uśmiechu na jej ustach.
Zamiast tego siedziała z książką na kolanach, zastanawiając się, czy jeszcze jest normalna.
ROZDZIAŁ 9
Czwartek po południu.
Zasłony w gabinecie były szczelnie zasunięte, jak zwykle. Dwie stojące lampy dawały złote, rozproszone światło. Myszka Miki wciąż uśmiechała się szeroko we wszystkich swoich wcieleniach.
Carol i Jane siedziały w fotelach.
Dziewczynka weszła w trans z niewielką tylko pomocą Carol. Większość pacjentów za drugim razem jest podatniejsza na hipnozę, i Jane nie stanowiła wyjątku.
I znów, używając wyimaginowanego zegarka, Carol kręciła wskazówkami wstecz i cofnęła Jane do przeszłości. Tym razem dziewczynka nie potrzebowała aż dwóch minut, żeby znaleźć się poza granicą amnezji. Po dwudziestu lub trzydziestu sekundach osiągnęła punkt, w którym zaczynały się jej wspomnienia.
Nagle szarpnęła się i wyprostowała. Otworzyła oczy jak lalka; patrzyła na wylot przez Carol. Twarz wykrzywiła w grymasie zgrozy.
– Laura? – odezwała się Carol.
Dziewczyna uniosła obie ręce do gardła. Chwytała się kurczowo za szyję, sapała, zakrywała dłonią usta, krzywiła twarz z bólu. Wydawało się, że przeżywa na nowo to samo traumatyczne doświadczenie, które wywołało jej panikę podczas wczorajszego seansu; dzisiaj jednak nie krzyczała.
– Nie możesz czuć ognia – powiedziała jej Carol. – Nic cię nie boli, kochanie. Odpręż się. Uspokój. Nie czuć też dymu. Nic cię nie niepokoi. Oddychaj swobodnie, normalnie. Uspokój się i odpręż.
Nie posłuchała. Trzęsła się i pociła. Krztusiła się co jakiś czas, gwałtownie, sucho, a zarazem cicho.
Obawiając się, że znów straciła kontrolę nad sytuacją, Carol zdwoiła wysiłki, by uspokoić pacjentkę; bez sukcesu.
Jane zaczęła dziko gestykulować; jej ręce cięły, kłuły, szarpały i uderzały powietrze.
Próbowała mówić, ale z jakiejś przyczyny straciła głos. Łzy spłynęły jej po twarzy. Poruszała ustami bez skutku, rozpaczliwie starając się coś powiedzieć. Oprócz zgrozy w jej oczach pojawiła się frustracja.
Carol chwyciła notes i flamaster z biurka. Notes położyła na kolanach Jane, a pisak wcisnęła jej do ręki.
– Zapisz mi to, kochanie.
Dziewczynka ścisnęła pisak tak mocno, że kostki dłoni zbielały i zaostrzyły się jak u kościotrupa. Opuściła wzrok na notes. Przestała się krztusić, ale nadal drżała.
Carol kucnęła obok niej.
– Co chcesz powiedzieć?
Ręka Jane dygotała jak dłoń niedołężnej staruszki. Pośpiesznie nabazgrała dwa ledwie czytelne słowa: Pomóż mi.
– Dlaczego potrzebujesz pomocy?
Znów: Pomóż mi.
– Dlaczego nie możesz mówić?
Głowa.
– Wyrażaj się jaśniej.
Moja głowa.
– Co z twoją głową?
Ręka Jane nakreśliła jedną literę, lecz potem opadła linijkę niżej, próbując od nowa – bez rezultatu, znów zaczęła – z tym samym skutkiem, jak gdyby nie udawało się jej wyrazić tego, co chciała. Wreszcie, w szale, zaczęła uderzać flamastrem w papier, gryzmoląc bezładną plątaninę czarnych linii.
– Przestań! – rozkazała Carol. – Cholera, odpręż się. Uspokój.
Jane znieruchomiała. W milczeniu gapiła się w notes na kolanach.
Carl wydarła pomazaną stronę i rzuciła na podłogę.
– Dobrze. Teraz odpowiesz na pytania spokojnie i w miarę wyczerpująco. Jak się nazywasz?
Millie.
– Millie? Jesteś pewna, że tak się nazywasz?
Millicent Parker.
– Gdzie jest Laura?
Kto to jest Laura?
Carol wpatrywała się w pociągłą twarz dziewczynki. Kropelki potu na jej gładkiej jak porcelana skórze zaczynały wysychać. Niebieskie oczy były puste, rozbiegane. Usta się trochę rozchyliły.
Nagle uderzyła Jane w twarz, ale ta ani drgnęła. Nie udawała transu.
– Gdzie mieszkasz, Millicent?
W Harrisburgu.
– Czyli w tym mieście. Twój adres?
Front Street.
– Nad rzeką? Znasz numer domu?
Dziewczynka napisała.
– Jak nazywa się twój ojciec?
Randolph Parker.
– Jak nazywa się matka?
Pisak nakreślił nic nieznaczący zygzak.
– Jak nazywa się matka? – powtórzyła Carol.
Dziewczynka zaczęła się trząść, krztusiła się bezgłośnie i raz jeszcze uniosła ręce do gardła. Flamaster zrobił czarny ślad pod jej podbródkiem.
Najprawdopodobniej już samo wspomnienie matki ją przerażało. Oto teren do poszukiwań, aczkolwiek jeszcze nie teraz.
Carol przemawiała do niej, uspokajała ją i zadała nowe pytanie.
– Ile masz lat, Millie?
Jutro są moje urodziny.
– Naprawdę? Ile lat skończysz?
Nie skończę.
– Ilu lat nie skończysz?
Szesnastu.
– Teraz masz piętnaście?
Tak.
– I sądzisz, że nie dożyjesz szesnastu? Tak?
Nie dożyję.
– Dlaczego?
Nowe kropelki potu pojawiły się na linii włosów.
– Dlaczego nie dożyjesz swoich urodzin? – powtórzyła Carol.
Tak jak przedtem, dziewczynka ze złością zaatakowała notes flamastrem.
– Przestań – rozkazała Carol. – Odpręż się, uspokój i odpowiedz na moje pytanie. – Wydarła zniszczoną stronicę i odrzuciła ją. – Dlaczego nie dożyjesz swoich szesnastych urodzin, Millie?