Głowa.
A więc wróciliśmy do tego – pomyślała Carol.
– Co z twoją głową? Co jest nie tak?
Obciąć.
Carol przez chwilę wpatrywała się w napisane słowo, a potem podniosła wzrok na twarz dziewczynki.
Millie-Jane usiłowała zachować spokój, zgodnie z życzeniem Carol, ale w rozbieganych oczach kryła się zgroza. Wargi całkiem straciły kolor i dygotały. Pod strużkami potu płynącymi z czoła skóra świeciła jak wosk i była biała jak mąka.
Dalej bazgrała coś szaleńczo; wciąż to samo: obciąć, obciąć, obciąć, obciąć, obciąć… Przyciskała flamaster z taką siłą, że końcówka pisaka zmieniła się w bezkształtną miazgę.
Mój Boże – pomyślała Carol – to jak reportaż na żywo z otchłani piekła.
Laura Havenswood. Millicent Parker. Jedna dziewczynka krzyczała z bólu, gdy trawiły ją płomienie; druga była ofiarą dekapitacji. Cóż każda z tych dziewczynek miała wspólnego z Jane Doe? Nie mogła przecież być obiema z nich. Może nie była żadną. Może tylko je znała? Albo stanowiły wytwory jej wyobraźni?
Chryste, co tu się dzieje? – zastanawiała się Carol.
Położyła rękę na piszącej dłoni i zatrzymała zgrzytający flamaster. Spokojnym monotonnym głosem powiedziała Millie-Jane, że wszystko w porządku, że jest całkowicie bezpieczna i musi się odprężyć.
Oczy dziewczynki przestały nerwowo krążyć. Opadła na krzesło, rozluźniona.
– W porządku. Sądzę, że na dziś wystarczy, kochanie.
I znów, używając zegara wyobraźni, przeniosła ją do teraźniejszości.
Przez kilka sekund wszystko szło zgodnie z planem, ale nagle, bez ostrzeżenia, Jane zerwała się z krzesła, zrzucając notes z kolan i ciskając pisak. Jej blada twarz nabiegła krwią, a łagodny wyraz twarzy ustąpił miejsca wściekłości.
Carol podniosła się z klęczek i stanęła przed Jane.
– Kochanie, co się stało?
Dziewczyna, patrząc ze wściekłością, zaczęła wrzeszczeć, opryskując Carol śliną.
– Cholera! Ta suka to zrobiła! Pieprzona, cholerna suka!
To nie był głos Jane.
Ani głos Laury.
To był nowy głos, trzeci, o specyficznym brzmieniu, a Carol przeczuwała, że nie należał do niemej Millicent Parker. Pojawiła się nowa osoba.
Dziewczynka stała sztywna, wyprostowana, z rękami opuszczonymi, zaciśniętymi w pięści, gapiąc się gdzieś przed siebie. Na twarzy malował się gniew.
– Ta kurewska suka to zrobiła! Znów mi to zrobiła!
Krzyczała na cały głos, wyzywając, przeklinając, klnąc, jęcząc. Carol próbowała ją uciszyć, ale nie było to łatwe. Dopiero po wielokrotnych próbach pacjentka zaczęła się kontrolować, przestała wrzeszczeć, ale na twarzy pozostał gniew.
Trzymając ją za ramiona, stojąc twarzą w twarz, Carol spytała”
– Jak się nazywasz?
– Linda.
– A na nazwisko?
– Bektermann.
A więc jeszcze inna osoba – pomyślała Carol. Kazała jej przeliterować nazwisko.
– Gdzie mieszkasz, Linda?
– Second Street.
– W Harrisburgu?
– Tak.
Było to zaledwie o kilka przecznic od Front Street, a więc adresu podanego przez Millicent Parker.
– Jak się nazywa twój ojciec, Lindo?
– Herbert Bektermann.
– A twoja matka?
To pytanie wywołało u Lindy podobną reakcję jak u Millie. Nagle stała się nerwowa i zaczęła krzyczeć.
– Suka! O Boże, co ona mi zrobiła! Podła, kurewska suka! Nienawidzę jej. Nienawidzę jej!
Carol uspokoiła ją i szybko zmieniła temat.
– Ile masz lat, Lindo?
– Jutro są moje urodziny.
Carol zmarszczyła brwi.
– Czy znów rozmawiam z Millicent?
– Kto to jest Millicent?
– Czy rozmawiam wciąż z Lindą?
– Tak.
– Ile lat skończysz?
– Nie skończę.
Carol zamrugała oczami.
– Masz na myśli, że nie dożyjesz swoich urodzin?
– Zgadza się.
– Czy to szesnaste urodziny?
– Tak.
– Teraz masz piętnaście lat?
– Tak.
– Dlaczego myślisz, że umrzesz?
– Bo wiem, że umrę.
– Skąd wiesz?
– Bo już umarłam.
– Już umierasz?
– Umarłam.
– Już umarłaś?
– Umrę.
– Wyrażaj się ściśle, proszę. Mówisz, że już umarłaś? Czy też twierdzisz, że masz wkrótce umrzeć?
– Tak.
– To znaczy co?
– I tak, i tak.
Carol czuła się jak w domu wariatów.
– Dlaczego uważasz, że umrzesz, Lindo?
– Ona mnie zabije.
– Kto?
– Ta suka.
– Twoja matka?
Dziewczynka zgięła się wpół i złapała za bok, jak uderzona. Krzyknęła, obróciła się, zrobiła dwa chwiejne kroki i upadła. Leżąc, wciąż trzymała się za bok, kopała, wiła. Odczuwała niewypowiedziany ból, choć nierealny, ale dla niej nie do odróżnienia od rzeczywistego.
Przerażona Carol uklękła obok, wzięła ją za rękę, uspokajała i jak najszybciej wyprowadziła z transu.
Jane zamrugała oczami, utkwiła wzrok w Carol i jedną ręką dotknęła podłogi, sprawdzając, czy dobrze widzi.
– O rany, co ja tu robię?
Carol pomogła się jej podnieść.
– Na pewno nie pamiętasz?
– Nie. Czy powiedziałam coś więcej o sobie?
– Nie. Chyba nie. Powiedziałaś, że jesteś Millicent Parker, a potem Lindą Bektermann, ale oczywiście nie możesz być obiema, a do tego Laurą. Podejrzewam zatem, że nie jesteś żadną z nich.
– Ja też tak sądzę – odparła Jane. – Te dwa nowe nazwiska nie mówią mi więcej niż Laura Havenswood. Ale kim one są? Skąd znałam ich imiona i dlaczego powiedziałam pani, że jestem którąś z nich?
– Nie mam pojęcia. Jednak prędzej czy później wyjaśnimy to. Dojdziemy do sedna sprawy, dziecinko. Obiecuję ci.
Ale cóż, na Boga, tam znajdziemy, na dnie, w ciemności? – zastanawiała się Carol. – Może będzie to coś, czego wolelibyśmy nigdy nie oglądać?
W czwartek po południu Grace Mitowski pracowała w swoim ogrodzie różanym za domem. Dzień był ciepły i jasny, a ona chciała się trochę rozruszać. A poza tym tu nie docierał dźwięk telefonu, więc i nie będzie miała pokus, aby go odebrać. Nie czuła się psychicznie przygotowana na takie telefony ani nie wiedziała, jak postępować z tego rodzaju dowcipnisiami.
Padające ostatnio ulewne deszcze sprawiły, że róże miały już za sobą szczyt świetności i potraciły część płatków, chociaż ogród wciąż był pełen barw i życia.
Pozwoliła Arystofanesowi wyjść, aby rozprostował kości, jednak pilnowała, by nie opuścił terenu. Postanowiła trzymać go z dala od każdego, kto mógłby go podtruwać lub narkotyzować. Arystofanes najwyraźniej nie miał ochoty na wędrówki i trzymał się w pobliżu, czaił się wśród róż na pełzające i fruwające owady.
Grace, klęcząc przed różnobarwną grządką kwiatową, przekopywała rydlem ziemię, kiedy usłyszała nad sobą głos”
– Ma pani wspaniały ogród.
Przestraszona podniosła wzrok i ujrzała chudego mężczyznę o pożółkłej cerze, w pogniecionym, niemodnym niebieskim garniturze. Jego koszula i krawat wyglądały żałośnie i staroświecko. Miała wrażenie, że zszedł do niej wprost z jakiejś fotografii zrobionej w latach czterdziestych. Przerzedzone włosy miały kolor letniego kurzu, oczy zaś niezwykły odcień delikatnego brązu, niemal beżu. Twarz składała się wyłącznie z wąskich bruzd i ostrych kątów, co upodabniało go do jastrzębia lub lichwiarza z powieści Karola Dickensa. Na oko przekroczył pięćdziesiątkę.
Grace spojrzała w stronę wychodzącej na ulicę furtki z białych desek. Była otwarta na oścież. Widocznie mężczyzna przechodził obok, przez przerwę w topolowym żywopłocie, zobaczył róże i postanowił z bliska przyjrzeć się ogrodowi.