Выбрать главу

Miał sympatyczny uśmiech, dobre oczy i nie sprawiał wrażenia intruza, chociaż nim był.

– Z pewnością ma pani ze dwa tuziny różnych odmian róż.

– Trzy tuziny – poprawiła.

– Naprawdę wspaniałe – powiedział, kiwając głową z aprobatą.

Głos miał głęboki, aksamitny, zupełnie niepasujący do jego mizernej postaci.

– Sama opiekuje się pani ogrodem?

Grace przysiadła na piętach, wciąż trzymając rydel w dłoni.

– Oczywiście. Lubię to. I chyba… to już by nie był mój ogród, gdybym wynajęła kogoś do pomocy.

– Właśnie! – odezwał się nieznajomy. – Rozumiem, co pani ma na myśli.

– Pan mieszka w sąsiedztwie? – spytała Grace.

– Nie, nie. Mieszkałem o przecznicę stąd, ale to było dawno, dawno temu. – Wziął głęboki oddech i znów się uśmiechnął. – Ach, cudowny aromat róż! Nie znam równie pięknego zapachu. Tak, ma pani nadzwyczajny ogród. Naprawdę nadzwyczajny.

– Dziękuję.

Strzelił palcami, jak gdyby coś mu przyszło do głowy.

– Powinienem o tym napisać. To byłby świetny artykuł, trafiający w gusty czytelników. Oto i kraina fantazji ukryta za żywopłotem otaczającym zwykły dom. Tak, myślę, że to byłoby niezłe. Coś innego, niż zazwyczaj robię.

– Pan jest pisarzem?

– Reporterem. – Cały czas głęboko wdychał aromat kwiatów.

– Z gazety lokalnej?

– Z „Morning News”. Nazywam się Palmer Wainwright.

– A ja Grace Mitowski.

– Miałem nadzieję, że moje nazwisko jest ogólnie znane – zażartował Wainwright.

– Przykro mi, nie czytuję „Morning News”. Gazeciarz przynosi mi „Patriot-News”.

– No cóż. – Wzruszył ramionami. – To też dobra gazeta. Ale skoro nie czytuje pani „Morning News”, nie mogła pani zapoznać się z moim reportażem o sprawie Bektermannów.

Grace, widząc, że przybysz nie ma zamiaru skończyć rozmowy, podniosła się z klęczek i rozprostowała zdrętwiałe nogi.

– Sprawa Bektermannów? Coś mi się obiło o uszy.

– Wszystkie gazety o tym donosiły. Sam napisałem pięć artykułów na ten temat. Dobra robota, nie chwaląc się. Dostałem za nie nominację do Pulitzera.

– Naprawdę? No, to już jest coś – powiedziała Grace, niepewna, czy może przyjąć lekki ton. – To naprawdę sukces. Pomyśleć tylko – nominacja do Pulitzera!

Miała uczucie, że ich rozmowa przybrała nagle odmienny obrót. Nie była już zdawkowa. Róże stały się pretekstem do poinformowania jej o nominacji.

– Nie przyznano mi nagrody. Ale, jak sądzę, sama nominacja jest już dużym sukcesem. Z tysięcy artykułów publikowanych co roku tylko garstka uzyskuje nominacje do nagrody.

– Proszę mi łaskawie przypomnieć – poprosiła Grace – czego dotyczyła sprawa Bektermannów?

Roześmiał się dobrodusznie i potrząsnął głową.

– Nie tego, czego się spodziewałem. To jasne. Opisałem wszystko jako skomplikowaną, „freudowską” układankę. Wie pani: apodyktyczny ojciec, prawdopodobnie czujący chorobliwy pociąg do córki, matka alkoholiczka i biedna dziewczynka tkwiąca w tym wszystkim. Wykończona psychicznie młoda dziewczyna, nie mogąca znieść sytuacji, w której się znalazła, po prostu pękła. Tak to widziałem. Tak to opisałem. Myślałem, że jestem błyskotliwym detektywem, dokopującym się do źródeł tragedii Bektermannów. Jednak prawdziwa historia była o wiele dziwniejsza, niż mogłem sobie wyobrazić. Do diabła, zbyt dziwna dla liczącego się reportera, żeby nie bał się ryzyka i śmieszności. Żadna gazeta ciesząca się dobrą reputacją nie wydrukowałaby tego. Gdybym, znając prawdę, chciał ją opublikować, zniszczyłbym swoją karierę.

Co tu się, do diaska, dzieje? – zastanawiała się Grace. – On chyba musi to komuś ze szczegółami opowiedzieć, bez względu na to, czy go zna. Czy zaciera się granica między życiem a literaturą? Czy poemat Coleridge’a rozgrywa się w moim różanym ogrodzie? Czy ja jestem Weselnikiem, a Wainwright – Starym Żeglarzem?

Kiedy spojrzała w beżowe oczy Wainwrighta, nagle zdała sobie sprawę, jakże jest samotna. Jej posiadłość była otoczona drzewami, ukryta, odosobniona.

– Czy ta sprawa dotyczyła morderstwa?

– Dotyczyła i dotyczy – odparł Wainwright. – Nie skończyła się z Bektermannami. Wciąż trwa. Przeklęty krąg. Wciąż trwa i teraz trzeba go przerwać. Dlatego tu jestem. Przyszedłem powiedzieć pani, że Carol znalazła się w centrum wydarzeń. Jak w potrzasku. Pani musi jej pomóc. Nie może mieć nic wspólnego z tą dziewczynką.

Grace wpatrywała się w niego, nie wiedząc, czy dobrze słyszy.

– Istnieją pewne siły, mroczne i potężne – szepnął Wainwright – które chcą zobaczyć…

Miaucząc wściekle, Arystofanes skoczył na Wainwrighta, wylądował na jego klatce piersiowej i wspiął się do twarzy.

Mężczyzna zatoczył się, chwycił kota obiema rękami i próbował, bez powodzenia, oderwać od siebie.

– Ari! – krzyknęła Grace. – Przestań!

Arystofanes wczepił się pazurami ramiona nieznajomego i gryzł go w szyję.

Wainwright nie krzyczał, co byłoby naturalne. W milczeniu zmagał się z kotem, który wyraźnie chciał rozdrapać mu twarz. Nagle przeraźliwie zamiauczał, wtopił zęby w szyję ofiary i odgryzł kawałek ciała.

O Jezu, nie!

Grace podbiegła, chwyciła rydel, ale w ostatniej chwili się zawahała. Bała się, że zamiast kota uderzy mężczyznę.

W tym samym momencie Wainwright odwrócił się i potykając, podążył przez krzaki róż w kierunku wysokiego żywopłotu, za którym zniknął. Kot wciąż wisiał uczepiony jego szyi.

Grace z walącym sercem pośpieszyła za nimi, obeszła żywopłot, ale Wainwrighta nie było; tylko kot śmignął obok niej, przeleciał jak strzała przez ogród, po schodkach ganku i przez na wpół otwarte drzwi do domu.

Gdzie Wainwright? Czy pokuśtykał gdzieś, w szoku, ranny? Czy poszedł w jakiś kąt ogrodu i wykrwawia się na śmierć?

Przeszukała wszystkie zarośla, lecz bez skutku.

Spojrzała w stronę furtki prowadzącej na ulicę. Nie. Nie mógł odejść tak daleko niezauważony.

Przestraszona, zdezorientowana zmrużyła oczy i spojrzała na zalany słońcem ogród, próbując coś zrozumieć.

W książce telefonicznej Harrisburga nie było ani Randolpha Parkera, ani Herberta Bektermanna. Carol była zakłopotana, lecz nie zaskoczona.

Kiedy pożegnała ostatniego tego dnia pacjenta, pojechała z Jane na Front Street, gdzie miała mieszkać Millicent Parker. Było do duże, robiące wrażenie domostwo w stylu wiktoriańskim, ale od dłuższego czasu nie służyło jako budynek mieszkalny. Trawnik od frontu zamieniono na parking. Przy bramie wjazdowej umieszczono małą, gustowną tabliczkę z napisem”

MAUGHAM & CRICHTON, INC.

PRZYCHODNIA LEKARSKA

Wiele lat temu ten odcinek Front Street należał do najelegantszych miejsc w stolicy stanu Pensylwania. Jednak w ciągu ostatnich dziesięcioleci wiele starych domów przy bulwarach nadrzecznych wyburzono, aby zrobić miejsce dla nowoczesnych, sterylnych biurowców. Uchowało się kilka pojedynczych (może ze snobizmu), ich fasady pięknie odrestaurowano, a wnętrza przystosowano na potrzeby handlu. Dalej, na północ, wciąż istniał fragment ulicy, gdzie stały reprezentacyjne rezydencje, ale nie tutaj, gdzie Millicent Parker przysłała Carol i Jane.

Maugham i Crichton firmowali przychodnię, w której pracowało siedmiu lekarzy: dwóch ogólnych i pięciu specjalistów. Carol ucięła sobie pogawędkę z rejestratorką, kobietą imieniem Polly, o włosach ufarbowanych henną. Poinformowała ją, że żaden z lekarzy nie nazywa się Parker, jak również nie ma osoby o tym nazwisku wśród pielęgniarek i pracowników administracyjnych. Co więcej, Maugham i Crichton działali pod tym adresem prawie od siedemnastu lat.