Carol przyszło do głowy, że Jane mogła być kiedyś pacjentką któregoś z zatrudnionych tu specjalistów i jej podświadomość zarejestrowała adres przychodni, łącząc go z Millicent Parker. Jednak Polly, pracująca u Maughama i Crichtona od samego początku, była pewna, że nigdy nie widziała tej dziewczynki. Zaintrygowana jednakże przypadkiem amnezji Jane zgodziła się przejrzeć kartotekę, aby sprawdzić, czy leczono tu kiedyś jakąś Laurę Havenswood, Millicent Parker lub Lindę Bektermann. Bezowocny trud; żadna z tych osób nie figurowała w spisie pacjentów.
Grace wyszła na ulicę i rozejrzała się wokoło. Nie było śladu Palmera Wainwrighta.
Wróciła na podwórko, zamknęła furtkę na klamkę i ruszyła w stronę domu.
Wainwright siedział na stopniach ganku, czekając na nią.
Podeszła na odległość pół metra, oszołomiona, zdumiona. Podniósł się ze schodków.
– Pana twarz – rzekła zdziwiona.
Nie było na niej śladu zadrapań.
Uśmiechnął się, jak gdyby nic się nie stało, i zrobił dwa kroki w jej kierunku.
– Grace…
– Kot – odezwała się. – Widziałam pana policzek… pana szyję… jego pazury…
– Proszę posłuchać – powiedział, robiąc jeszcze jeden krok – są pewne siły, mroczne i potężne, które chcą, żeby wydarzenia potoczyły się zgodnie z ich planami. Dążą do tragedii. Chcą znów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi. Nie wolno dopuścić, żeby to się wydarzyło, Grace. Musisz trzymać Carol z dala od dziewczynki, dla dobra ich obydwu.
Grace patrzyła na niego, zdumiona.
– Kim, do diabła, pan jest?
– A kim pani jest? – spytał Wainwright, kpiarsko unosząc brew. – Oto ważne pytanie w tej sprawie. Nie jest pani tylko tą osobą, którą jest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski.
Oszalał – pomyślała. – Albo to ja oszalałam. Albo oboje. Czyste, wściekłe szaleństwo.
– To pan dzwonił. To pan podszywa się pod Leonarda i udaje jego głos.
– Nie – odrzekł. – Ja jestem…
– Nic dziwnego, że Ari pana zaatakował. To pan daje mu narkotyki albo truciznę. To pan, a kot pana poznał.
A rany na twarzy i rozorana szyja? – pytała samą siebie. – Jak, na Boga, mogły się tak szybko zagoić?
Jak?
Odepchnęła te myśli od siebie, nie chcąc się nad nimi zastanawiać. Musiała się pomylić. To tylko w jej wyobraźni Ari zranił tego człowieka.
– Tak – odezwała się. – To pan stoi za wszystkimi niesamowitościami, które dzieją się w moim domu. Wynoś się, ty sukinsynu!
– Grace, te moce rosną w siłę… – Zarówno teraz, jak i kilkanaście minut przedtem, kiedy zaczął z nią rozmawiać, nie wyglądał na szaleńca, a jednak paplał o mrocznych siłach. -…dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteś po właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz się strzec kota.
– Zejdź mi z drogi – powiedziała.
Zrobił krok w jej stronę.
Zamierzyła się na niego rydlem ogrodniczym i chybiła zaledwie o centymetr czy dwa. Zamierzyła się znów i jeszcze raz, i jeszcze raz, tnąc tylko powietrze. Właściwie nie chciała trafić, ale nie miała wyboru. Musiała go jakoś zatrzymać, żeby prześliznąć się do domu, a on stał jej na drodze. I minęła go; odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi kuchennych, aż do bólu świadoma, że ma stare, artretyczne nogi. Po paru krokach uświadomiła sobie, że nie powinna obracać się plecami do szaleńca. Obejrzała się zasapana, pewna, że ją goni, może z nożem w ręce i…
Odszedł.
Zniknął. Znów.
Przez tę krótką chwilę, kiedy biegła odwrócona do niego plecami, nie zdołałby skryć się za żadnym z krzewów w ogrodzie. Nawet gdyby był młodszy, w świetnej kondycji i trenowałby biegi – nawet wtedy nie przebiegłby więcej niż połowę odległości do furtki.
Gdzie więc był?
Gdzie był?
Z przychodni Maughama i Crichtona przy Front Street Carol i Jane pojechały kilka przecznic dalej, pod adres przy Second Street, gdzie miał stać dom Lindy Bektermann. Przyjemne miejsce; ładny dom we francuskim stylu rustykalnym, liczący co najmniej pięćdziesiąt lat, lecz w dobrym stanie. Nikogo nie zastały, ale wizytówka przytwierdzona do skrzynki na listy była na nazwisko Nicholson.
Zadzwoniły do drzwi sąsiedniej posesji i porozmawiały z niejaką Jean Gunther.
– Mieszkamy tu z mężem od sześciu lat – powiedziała pani Gunther – a Nicholsonowie rezydowali tu przed nami, jak nam mówili, od 1965 roku.
Nazwisko Bektermann nic nie mówiło Jean Gunther.
W samochodzie, w drodze do domu, Jane się odezwała”
– Przysparzam pani naprawdę wiele kłopotów.
– Nonsens. Świetnie się bawię w roli detektywa. A poza tym, jeśli pomogę przełamać blokadę w twojej pamięci, jeśli odkryję prawdę leżącą za wszystkimi sztuczkami kuglarskimi, które wyczynia twoja podświadomość, będę mogła opisać twój przypadek i opublikować w jakimś psychologicznym czasopiśmie. Wzmocni to moją pozycję zawodową. Może pomyślę o książce. Widzisz, dzięki tobie, dziecinko, pewnego dnia zostanę bogata i sławna.
– A kiedy już będzie pani bogata i sławna, nadal będziemy się spotykać? – przekomarzała się dziewczynka.
– Pewnie. Tyle że będziesz musiała zabiegać o termin spotkania na tydzień naprzód.
Roześmiały się.
Z telefonu w kuchni Grace zadzwoniła do redakcji „Morning News”.
Telefonistka z centralki w swoim wykazie nie miała nikogo o nazwisku Palmer Wainwright.
– Z tego, co widzę, nikt taki tu nie pracuje – odparła. – Z pewnością nie jest reporterem. Może jednym z nowych redaktorów prowadzących.
– Czy mogłaby mnie pani połączyć z gabinetem redaktora naczelnego? – poprosiła Grace.
– Czyli z panem Quincym – powiedziała telefonistka i nacisnęła odpowiedni numer wewnętrzny.
Quincy’ego nie było w gabinecie, a sekretarka nie wiedziała, czy gazeta zatrudnia Palmera Wainwrighta.
– Jestem tu nowa – usprawiedliwiała się. – Jako sekretarka pana Quincy’ego pracuję od poniedziałku, więc nie znam jeszcze wszystkich. Jeśli zostawi pani swoje nazwisko i numer, pan Quincy zadzwoni do pani.
Grace dała jej swój numer i dodała”
– Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić doktor Grace Mitowski i że zajmę mu tylko kilka minut. – Rzadko używała tytułu naukowego przed nazwiskiem, z wyjątkiem sytuacji takich jak ta. Telefony od doktora nie pozostawały bez odpowiedzi.
– Czy to jakaś pilna sprawa, pani doktor? Nie sadzę, aby pan Quincy wrócił wcześniej niż jutro rano.
– To wystarczy. Proszę, żeby od razu do mnie zadzwonił, bez względu na porę dnia.
Kiedy odłożyła słuchawkę, popatrzyła przez okno na ogród różany.
Jak Wainwright mógł tak zniknąć?
Już trzeci raz Paul, Carol i Jane przygotowywali razem kolację. Dziewczynka z każdym dniem czuła się swobodniej.
Jeśli zostanie jeszcze z tydzień – pomyślał Paul – będzie nam się wydawało, że mieszka tu zawsze.
Kiedy jedli deser, Paul odezwał się”
– Czy nie miałybyście nic przeciwko temu, aby przełożyć wypad w góry o dwa dni?
– Dlaczego? – spytała Carol.
– Opóźniłem się z pisaniem w stosunku do tego, co zaplanowałem. Jestem w trakcie kluczowej dla utworu sceny i chciałbym ją skończyć. Nie bawiłbym się dobrze, mając to na głowie. Jeśli wyjedziemy w niedzielę zamiast jutro, będę miał czas na zakończenie rozdziału. A i tak spędzimy osiem dni w górach.
– Nie krępujcie się mną – powiedziała Jane. – Jestem tylko nadbagażem. Pojadę tam, dokąd mnie zabierzecie, kiedy będzie wam to na rękę.