Выбрать главу

Carol potrząsnęła głową.

– Nie dalej niż w ubiegłym tygodniu, po rozmowie z panem O’Brianem, postanowiliśmy się zmienić, prawda? Musimy nauczyć się odpoczywać i nie pozwalać, by praca przysłaniała nam wszystko.

– Masz rację – potwierdził Paul. – Ale jeszcze ten raz… – przerwał w pół zdania, widząc zdecydowanie w oczach Carol. Rzadko się przy czymś upierała, ale jeśli już postanowiła nie ustępować, pozostawała niewzruszona jak skała. Westchnął.

– Dobra. Wygrałaś. Wyjeżdżamy jutro rano. Wezmę ze sobą maszynę do pisania i brudnopis. Mogę skończyć tę scenę w domku i…

– Nic z tego. – Carol podkreślała każde słowo stukaniem łyżeczką w pucharek z lodami. – Jeśli już zamierzasz pisać, nie skończy się tylko na tej scenie. To dla ciebie zbyt duża pokusa. Wiesz, że mam rację. Zepsujesz urlop sobie i nam.

– Ale ja po prostu nie mogę odłożyć tej sceny na dziesięć dni – błagał Paul. – Zanim do niej powrócę, cały nastrój i spontaniczność miną.

– Masz rację – powiedziała Carol. – Oto, co zrobimy. Jane i ja wyjeżdżamy w góry jutro z samego rana, tak jak planowaliśmy. Ty zostaniesz tutaj, skończysz swoją scenę i dojedziesz do nas.

Zmarszczył brwi.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

– Czemu nie?

– Nie chcę, abyście jechały same. Sezon letni już się skończył. Wczasowiczów jest coraz mniej. Większość domków stoi pusta.

– Na litość boską – zaprotestowała Carol – w tych górach nie czai się żaden ohydny człowiek śniegu. Jesteśmy w Pensylwanii, nie w Tybecie. – Uśmiechnęła się. – To miło, że się tak o nas troszczysz, kochanie, ale nic nam nie grozi.

Później, kiedy Jane już się położyła, Paul zrobił ostatni wysiłek, by przekonać Carol, wiedział jednak, że to daremny trud.

Patrzył, jak Carol wybiera ubrania do zapakowania.

– Posłuchaj, bądź ze mną szczera, dobrze?

– A kiedy nie jestem? Co masz na myśli?

– Chodzi o dziewczynkę. Czy ona może być niebezpieczna?

Carol odwróciła się i spojrzała na niego, wyraźnie zaskoczona pytaniem.

– Jane? Niebezpieczna? Cóż, dziewczynka tak ładna jak ona za parę lat z pewnością złamie niejedno męskie serce. A jeśli bystrość mogłaby zabijać, zostawiałaby za sobą ulice usłane zwłokami.

Nie zareagował na żart.

– Nie chcę, żebyś traktowała to tak lekko. Myślę, że to poważna sprawa. Proszę, przemyśl to dokładnie.

– Nie ma się nad czym zastanawiać, Paul. Straciła pamięć, to wszystko. Jest jednak zrównoważonym, zdrowym psychicznie dzieckiem. Właściwie trzeba mieć zdumiewająco dojrzałą osobowość, by traktować amnezję tak jak ona. Nie wiem, czy trzymałabym się chociaż w połowie tak dobrze, gdybym była na jej miejscu. Przypominałabym raczej kłębek nerwów albo wpadłabym w depresję. A ona jest elastyczna, potrafi przystosować się do sytuacji. Tacy elastyczni ludzie nie są niebezpieczni.

– Nigdy?

– Prawie nigdy. To twardzi ludzie pękają.

– Po tym jednak, czego dowiedziałaś się podczas seansów terapeutycznych, nie sądzisz, że powinnaś zastanowić się, do czego jest zdolna? – spytał.

– To umęczona dziewczynka. Ma za sobą tak okropne przeżycia, że nawet w stanie hipnozy broni się przed przechodzeniem przez to jeszcze raz. Jest zbita z tropu, błądzi i blokuje istotne informacje, ale to nie znaczy, że stanowi jakiekolwiek zagrożenie. Po prostu jest przestraszona. Wydaje mi się, że padła ofiarą fizycznej lub psychicznej przemocy. Była ofiarą, Paul, nie sprawcą.

Włożyła kilka par dżinsów do walizek, stojących przy łóżku.

Paul podążył za nią.

– Zamierzasz kontynuować terapię, kiedy będziecie w górach?

– Tak. Myślę, że nie można ustawać w burzeniu muru, który zagradza drogę do jej pamięci.

– To nieuczciwe.

– Hm?

– Bo to praca – stwierdził. – Mnie nie pozwoliłaś zabrać pracy na urlop. Stosujesz dwa różne kryteria, pani doktor Tracy.

– Dwa kryteria, pocałuj mnie w dupę, panie doktorze Tracy. Potrzebuję tylko pół godziny dziennie na terapię Jane. To coś zupełnie innego niż taszczenie maszyny do pisania i walenie w klawisze dziesięć godzin dziennie. Nie zdajesz sobie sprawy, że wszystkie wiewiórki, jelenie i króliki będą się uskarżać na hałas?

Już później, kiedy leżeli w łóżku przy zgaszonych światłach, Paul ciągnął”

– Do diabła, jestem niewolnikiem książek. Najwyższy czas, abym się zbuntował i zostawił tę robotę na dziesięć dni. Byłoby to nawet z pożytkiem dla powieści, gdybym miał trochę czasu na przemyślenie. Pojadę z tobą i Jane jutro i nie zabiorę maszyny do pisania. Dobra? Nie zabiorę nawet ołówka.

– Nie – odparła Carol.

– Nie?

– Jeśli znajdziesz się w górach, chcę, żebyś całkiem zapomniał o książce. Chcę, żebyśmy chodzili na długie spacery po lesie, pływali łódką po jeziorze i wędkowali, i przeczytali parę książek, i zachowywali się jak włóczykije, którzy nie znają słowa „praca”. Jeśli nie skończysz tej sceny przed wyjazdem, przez cały pobyt będziesz o niej myślał. Ani przez chwilę nie będziesz zrelaksowany, a ja przy tobie też. I nie mów mi, że nie mam racji. Znam cię lepiej niż samą siebie, ty draniu. Zostań tutaj, napisz zakończenie sceny, a potem odjedziesz do nas w niedzielę.

Pocałowała go na dobranoc, poprawiła poduszkę i ułożyła się do snu.

Leżał w ciemności, myśląc o słowach ułożonych we wczorajszej grze.

Ś

M

P K I

O S T R Z E

G E R

Z A M O R D O W A Ć

Z

E

B

I to jedno, którego ujawnienia odmówił: CAROL…

Dalej uważał, że dobrze zrobił, zachowując je dla siebie. Niepotrzebnie by się martwiła. Bo cóż mogła zrobić? Nic. Ani ona, ani on nic na to nie mogli poradzić. Pozostawało tylko czekać i patrzeć. Zagrożenie – jeśli rzeczywiście istniało – mogło pochodzić z dziesiątków albo setek tysięcy źródeł. Mogło nadejść o każdej porze, gdziekolwiek. W domu czy w górach. Wszystkie miejsca były równie bezpieczne – albo niebezpieczne.

Jakkolwiek by na to patrzeć, może pojawienie się tych sześciu słów stanowiło tylko zbieg okoliczności. Niewiarygodny, lecz pozbawiony znaczenia zbieg okoliczności.

Gapił się w ciemność, usiłując przekonać sam siebie, że nie istnieją takie rzeczy, jak przesłania ze świata duchów, omeny i jasnowidzenie. A jeszcze tydzień temu w ogóle nie myślał o takich problemach.

Krew.

Pozbyć się jej, zetrzeć, każdą parszywą kroplę, zmyć ją szybko, szybko spłukać, każdy obciążający ślad, zmyć, zanim ktokolwiek odkryje, zanim ktoś zobaczy i zrozumie, co zostało popełnione, zmyć ją, zmyć…

Jane ocknęła się w łazience. Znów chodziła we śnie.

Ze zdziwieniem stwierdziła, że jest naga. Podkolanówki, majteczki i koszulka leżały rozrzucone na podłodze.

Stała przed umywalką, wycierając się mokrym ręcznikiem. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i zamarła.

Miała twarz umazaną krwią.

Jej słodko zaokrąglone nagie piersi błyszczały od kropel krwi.

Nagle zrozumiała, że to nie jej krew. To nie ona była ofiarą. To ona biła, rąbała.

O Boże.

Wpatrywała się w swoje makabryczne odbicie, chorobliwie zafascynowana widokiem wilgotnych od krwi warg.

– Co ja zrobiłam?

Powoli opuściła wzrok na purpurową szyję i niżej, na odbicie prawej brodawki sutkowej, z której zwisała obfita, karminowa kropla krwi. Błyszcząca perła krwi drgała przez chwilę na koniuszku nabrzmiałego sutka, a potem poddała się sile ciążenia i spadła.

Oderwała wzrok od lustra i podążyła za tą karminową łzą, szukając jej śladu na podłodze.