Nie było.
Spojrzała na swoje ciało. Było czyste, leciutko zaróżowione. Dotknęła nagich piersi. Były wilgotne, zroszone wodą. Dotknęła ramion. Nigdzie śladu krwi.
Podniosła ręcznik, dotknęła ciała. Puszysty materiał wchłonął kropelki wody z jej ramion.
Zdumiona, raz jeszcze spojrzała w lustro i ponownie ujrzała krew.
To wyobraźnia – pomyślała. – Niesamowite złudzenie. To wszystko. Nikogo nie zraniłam. Nie przelałam niczyjej krwi.
Kiedy starała się zrozumieć, co zaszło, jej odbicie w lustrze zaczęło znikać, a szklana tafla poczerniała. Przeistoczyła się w okno wychodzące na inny wymiar, nieodbijające żadnego z przedmiotów znajdujących się w łazience.
To jakiś sen – pomyślała. – Gdy tymczasem leżę w łóżku i tylko mi się śni, że jestem w łazience. I mogę położyć temu kres, budząc się.
Z drugiej strony, jeśli to sen, to czemu tak realnie czuje zimną terakotę pod nagimi stopami? Jeśli to naprawdę tylko sen, czy czułaby zimną wodę na nagich piersiach?
Zadrżała.
W mrocznej próżni po drugiej stronie lustra, w oddali coś migotało.
Obudź się!
Coś srebrzystego. Błysnęło jeszcze raz i jeszcze raz, tam i z powrotem. Przedmiot stawał się coraz większy.
Na litość boską, obudź się!
Chciała biec. Nie mogła.
Chciała krzyczeć. I nic.
W parę sekund migocący przedmiot wypełnił lustro, odepchnął ciemność, z której się wyłonił, i w jakiś sposób wyrwał się z lustra bez rozbijania szkła. Wyskoczył z próżni do łazienki jednym, ostatnim, śmiertelnym zamachem. Dostrzegła, że to siekiera opuszczająca się na jej twarz. Stalowe ostrze błyszczało jak wypolerowane srebro we fluoryzującym świetle. Gdy ostra krawędź siekiery nieubłaganie opadała na głowę Jane, nogi ugięły się pod nią i dziewczynka zasłabła.
Tuż przed świtem Jane znów się obudziła.
Leżała w łóżku. Była naga.
Odrzuciła kołdrę, i zobaczyła swoją koszulkę majteczki i podkolanówki na podłodze przy łóżku. Ubrała się szybko.
W domu panowała cisza. Państwo Tracy jeszcze nie wstali.
Jane pobiegła przez hol do łazienki, zawahała się na progu, potem weszła i zapaliła światło.
Nie było krwi, a lustro nad umywalką odbijało tylko jej zaniepokojoną twarz.
Dobra – pomyślała – może chodziłam we śnie. I może rzeczywiście tu byłam bez ubrania, usiłując zetrzeć nieistniejącą krew z ciała. Ale reszta to po prostu część koszmarnego snu. To się nie wydarzyło. Nie mogło. Niemożliwe. Lustro nie może mieć takich właściwości.
Popatrzyła w swoje niebieskie oczy. Nie była pewna, co w nich widzi.
– Kim jestem? – spytała cicho.
Przez cały tydzień Grace nic się nie śniło, jeśli tylko zdołała na chwilę zasnąć. Tej nocy jednak przez kilka godzin kręciła się w pościeli, próbując uwolnić się od koszmaru, który wydawał się trwać wieczność.
W tym śnie płonął dom. Wielki, pięknie wykończony, w stylu wiktoriańskim. Stała na zewnątrz płonącego budynku, waląc w ukośne drzwi do piwnicy i wykrzykując wciąż jedno imię: „Laura! Laura!”. Wiedziała, że Laura znalazła się w potrzasku, a te drzwi stanowiły jedyne wyjście. Ale drzwi były zamknięte od wewnątrz na zasuwę. Uderzała w nie dłońmi, bolały ją już ręce i ramiona, aż do karku. Rozpaczliwie pragnęła trzymać w tych dłoniach siekierę, łom albo jakieś inne narzędzie, którym mogłaby się przebić przez drzwi piwnicy. Nie miała jednak nic oprócz własnych pięści, więc waliła i waliła, aż ciało zsiniało i popękało, zaczęło krwawić, a ona nie zważała na to i przez cały czas wołała Laurę. Wypadły okna z drugiego piętra i szkło posypało się na nią, lecz nie odeszła od drzwi, nie uciekła. Dalej uderzała krwawiącymi pięściami w drewno, modląc się, żeby dziewczynka chociaż się odezwała. Nie zwracała uwagi na płomienie wydobywające się przez wszystkie szczeliny domu. Łzy jej ciekły i kaszlała, gdy wiatr kierował gryzący dym w jej kierunku, i przeklinała te drzwi, że z taką łatwością odpierają jej dziki, lecz daremny atak.
Koszmarny sen nie miał swojej kulminacji, punktu najwyższej grozy. Ciągnął się po prostu jednostajnym wciąż zapierającym dech rytmem, aż w parę minut po świtaniu Grace wyrwała się z jego gorących, mocnych objęć i obudziła ze zduszonym krzykiem.
Usiadła na skraju łóżka i objęła rękami pulsującą głowę.
W ustach miała smak popiołu i żółci.
Sen był tak sugestywny, że czułą na sobie bawełnianą suknię w biało-niebieskie paski, z długimi rękawami, zapinaną pod samą szyją, która obciskała jej ramiona i biust, kiedy uderzała w drzwi piwnicy. Teraz, całkowicie przytomna, dalej ją czuła, chociaż miała na sobie luźną koszulę nocną i w dodatku nigdy w życiu nie nosiła takiego stroju jak we śnie.
Co gorsza, czuła woń płonącego domu.
Woń dymu utrzymywała się tak długo po przebudzeniu, że nabrała przekonania, iż jej własny dom stanął w płomieniach. Szybko narzuciła na siebie szlafrok, wsunęła kapcie i przeszła od pokoju do pokoju, szukając ognia.
Nigdzie go nie znalazła.
A jednak prawie przez godzinę swąd płonącego drewna i smoły nie opuszczał jej.
ROZDZIAŁ 10
W piątek o dziewiątej rano Paul usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Lincolna Wertha, detektywa prowadzącego sprawę Jane Doe. Oznajmił Werthowi, że Carol na kilka dni wywozi dziewczynkę z miasta, żeby odpoczęła i rozerwała się trochę.
– To się dobrze składa – powiedział Werth. – Nie mamy żadnych sygnałów, i myślę, że nie należy oczekiwać rychłego przełomu w tej sprawie. Oczywiście rozszerzyliśmy pole poszukiwań. Najpierw przesłaliśmy fotografię i rysopis dziewczynki do przedstawicieli władz w sąsiednich okręgach. Gdy to nic nie dało, wysłaliśmy telegramy do wszystkich jednostek policji w całym stanie. Wczoraj rano posunęliśmy się jeszcze dalej i przetelegrafowaliśmy te same dane do siedmiu sąsiednich stanów. Ale tak między nami. Jeśli nawet rozszerzymy pole poszukiwań aż do Hongkongu, czuję, że nie znajdziemy nikogo, kto zna dziewczynkę. Takie odnoszę wrażenie.
Po rozmowie z Werthem Paul zszedł do garażu, gdzie Carol i Jane pakowały rzeczy do bagażnika volkswagena. Nie chcąc jej martwić, Paul nie powtórzył małej pesymistycznej oceny sytuacji.
– Powiedział, że dobrze robicie, wyjeżdżając z miasta na parę dni. Podałem mu adres waszego pobytu, gdyby ktoś zgłosił się po naszą dziewczynkę.
Carol pocałowała go na pożegnanie. Jane poszła za jej przykładem; był to nieśmiały, wstydliwy pocałunek leciutko złożony na jego policzku, który wywołał rumieniec na jej twarzy.
Paul stał przed domem i czekał, aż czerwony volkswagen rabbit zniknie mu z oczu.
Po prawie tygodniowym rozpogodzeniu znów nadciągnęły chmury. Rozłożyste, ciemnoszare. Podziałały na Paula przygnębiająco.
Kiedy zadzwonił telefon, Grace nastawiła się na głos Leonarda. Usiadła na krześle przy wbudowanym w niszę blaciku, wyciągnęła rękę i położyła ją na słuchawce aparatu. Pozwoliła, żeby zadzwonił jeszcze raz, a potem odebrała. Ku jej uldze, był to Ross Quincy, redaktor naczelny „Morning News”, odpowiadający na jej wczorajszy telefon.
– Pytała pani o jednego z naszych reporterów, pani doktor?
– Tak. O Palmera Wainwrighta.
Quincy milczał.
– Pracuje u was, prawda? – spytała Grace.
– Hm… Palmer Wainwright był pracownikiem „Morning News”, tak.
– I chyba był bliski zdobycia nagrody Pulitzera.
– Tak. Oczywiście… jakiś czas temu.
– O?
– Cóż, jeśli wie pani o jego nominacji do Pulitzera, musi pani wiedzieć, że za cykl artykułów o morderstwie Bektermannów.