Выбрать главу

– Tak.

– Do którego doszło w 1943 roku.

– Tak dawno temu?

– Hm… Pani doktor, co właściwie chciałaby pani wiedzieć o Palmerze Wainwrighcie?

– Chciałabym z nim porozmawiać. Spotkaliśmy się i nie skończyliśmy omawiać pewnej sprawy, która mnie dość niepokoi. To sprawa… osobista.

Quincy zawahał się.

– Czy pani jest może odnalezioną po latach krewną?

– Pana Wainwrighta? Och, nie.

– A może dawną przyjaciółką?

– Nie, także nie.

– Cóż, chyba nie muszę być w tej kwestii delikatny. Pani doktor, obawiam się, że Palmer Wainwright nie żyje.

– Nie żyje! – krzyknęła zdumiona.

– Cóż, z pewnością brała pani pod uwagę taką możliwość. Nigdy nie należał do ludzi zdrowych, wręcz przeciwnie. A pani widocznie nie miała z nim kontaktu przez bardzo długi okres.

– Nie tak długi.

– W każdym razie przynajmniej trzydzieści pięć lat – odrzekł Quincy. – Zmarł w 1946 roku.

Grace poczuła na karku powiew zimnego powietrza, jak gdyby nieboszczyk zionął na nią lodowatym oddechem.

– Trzydzieści pięć lat – powtórzyła odrętwiała. – Pan musi się mylić.

– Nie ma mowy. Byłem wtedy żółtodziobem, ot takim pomagierem w redakcji. Palmer Wainwright należał do moich idoli. Ciężko przeżyłem jego odejście.

– Czy my mówimy o tym samym człowieku? – spytała Grace. – Chudy, ostre rysy, bladobrązowe oczy i żółtawa cera. Głos o kilka tonów niższy, niż wskazywałby jego wygląd.

– Taki był Palmer, zgadza się.

– Około pięćdziesięciu pięciu lat?

– Miał trzydzieści sześć, kiedy umarł, ale w rzeczywistości wyglądał o dwadzieścia lat starzej. Pasmo chorób, jedna po drugiej, a na końcu rak. To go zniszczyło. Należał do ludzi walczących z chorobą, ale w pewnym momencie musiał się poddać.

Trzydzieści pięć lat w grobie – pomyślała. – Ależ ja go widziałam wczoraj. Prowadziliśmy dziwną rozmowę w ogrodzie różanym. Co pan na to powie, panie Quincy?

– Pani doktor Mitowski? Jest tam jeszcze pani?

– Tak. Przepraszam. Proszę posłuchać, panie Quincy, nie chciałabym zabierać panu cennego czasu, ale to naprawdę ważne. Sądzę, że historia Bektermannów ma wiele wspólnego z pewną sprawą osobistą, którą chciałam omówić z panem Wainwrightem. Właściwie nic nie wiem o tych morderstwach. Czy zechciałby pan opowiedzieć mi, o co tam chodziło?

– To tragedia rodzinna – zaczął Quincy. – Córka Bektermannów wpadła w szał w przeddzień swoich szesnastych urodzin. Po prostu zwariowała. Wbiła sobie do głowy, że matka zamierza ją zabić, zanim ukończy szesnaście lat, co oczywiście nie było prawdą, i rzuciła się na nią z siekierą. Ojca i kuzyna, którzy próbowali jej w tym przeszkodzić, zabiła. Kiedy matce udało się wyrwać siekierę z rąk dziewczyny, ta chwyciła pogrzebacz, zdecydowana zaatakować nim rzekomą winowajczynię. Pani Bektermann nie miała wyboru, w obronie własnej uderzyła córkę siekierą w głowę, w wyniku czego mała zmarła w szpitalu następnego dnia. Zabójczyni nie postawiono żadnych zarzutów, ale poczucie winy i silny stres tak ją załamały, że wylądowała w szpitalu dla obłąkanych.

– I to za opisanie tej historii pan Wainwright dostał nominację do nagrody Pulitzera?

– Tak. Większość reporterów z tej tragedii wyłowiłaby tylko sensacyjne fakty z mnóstwem drastycznych, makabrycznych szczegółów. Ale nie Palmer. Napisał głębokie, dobrze udokumentowane studium rodziny przeżywającej poważne problemy we wzajemnych relacjach. Ojciec, postać dominująca, stawiał córce niezwykle wysokie wymagania i prawdopodobnie darzył ją nie tylko ojcowskim uczuciem. Matka współzawodniczyła z nim o serce, umysł i lojalność dziewczynki, a kiedy spostrzegła, że przegrywa tę walkę, zaczęła pić. W tej atmosferze dorastała mała Bektermannówna, a dzięki pióru Palmera czytelnik mógł zrozumieć i wczuć się w jej położenie.

Grace podziękowała Rossowi Quincy’emu, że poświęcił jej tyle czasu i uwagi. Odłożyła słuchawkę.

Przez chwilę po prostu siedziała, gapiąc się na buczącą cicho lodówkę i usiłując uchwycić sens tego, co usłyszała. Skoro Wainwright zmarł w 1946 roku, z kim rozmawiała wczoraj w ogrodzie?

I co mogła ją obchodzić tragedia Bektermannów? Co miała wspólnego z Carol?

Przypomniała sobie słowa Wainwrighta: „Przeklęty krąg. Wciąż trwa i teraz trzeba go przerwać… Przyszedłem powiedzieć pani, że Carol znalazła się w centrum wydarzeń… Pani musi jej pomóc. Nie może mieć nic wspólnego z tą dziewczynką”.

Czuła, że chyba już wie, co miał na myśli. I przeraziła się. Chociaż w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdarzyło się wiele nieprawdopodobnych rzeczy, nie kwestionowała już teraz ani swojej normalności, ani zdolności postrzegania. Była całkowicie zdrowa psychicznie, w pełni władz umysłowych. Jej wiek też nie miał nic wspólnego z tym, czego była świadkiem. Czuła, że wyjaśnienie wszystkich wydarzeń jest bardziej przerażające niż starzenie się, którego tak się obawiała.

„Nie jest pani tylko tą osobą, którą jest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski”. – Znów słyszała jego słowa.

Wiedziała, że rozwiązanie zagadki leży w zasięgu ręki. Czuła w sobie obecność mrocznej wiedzy, skrywanych długo wspomnień, oczekujących na ujawnienie. Bała się je wyciągnąć na światło dzienne, ale musiała to zrobić, dla dobra Carol, a być może i swojego.

Nagle poczuła dym, duszący zapach płonącego drewna i smoły. Ciągle stała w swojej jasnej, czystej kuchni, a widziała płomienie i słyszała trzask ognia, chociaż nie było żadnego pożaru, tutaj, teraz, w tym miejscu i czasie.

Serce waliło jej jak szalone, usta stały się suche.

Zamknęła oczy i zobaczyła gorejący dom tak wyraźnie jak w swoich koszmarnych snach. Widziała drzwi do piwnicy i słyszała, jak woła Laurę.

Wiedziała, że to nie tylko sen. To było wspomnienie, uśpione przez lata i teraz wydobywające się na światło dzienne, uświadamiające jej, że nie jest tylko Grace Mitowski.

Otworzyła oczy.

Gorące powietrze zapierało dech.

Czuła, że władają nią siły, których nie mogła pojąć. Czy tego chcę? – pomyślała. – Czy rzeczywiście chcę popłynąć z nimi, odkryć prawdę i zburzyć swój mały świat? Czy to zniosę?

Czułą gęstniejący dym, który nie istniał.

Słyszała huk płomieni, których nie było.

Nie mam już chyba odwrotu – pomyślała.

Podniosła ręce do twarzy i patrzyła na nie zdumiona – posiniaczone, skrwawione dłonie, zdarty naskórek, drzazgi wbite w ciało. Drzazgi z drzwi piwnicy, w które waliła tak dawno, dawno temu.

O dziesiątej, kiedy zadzwonił telefon, Paul siedział już prawie godzinę przy biurku. Czuł natchnienie i praca szła mu gładko. Podniósł słuchawkę i powiedział, trochę zniecierpliwiony”

– Tak?

Jakiś nieznajomy kobiecy głos spytał”

– Czy mogłabym rozmawiać z doktor Tracy?

– Przy telefonie.

– Och, nie… z panią doktor Tracy, z kobietą.

– To moja żona – odparł. – Wyjechała z miasta na kilka dni. Może coś przekazać?

– Tak, bardzo proszę powiedzieć, że dzwoniła Polly z przychodni Maugham i Crichton.

Zapisał pośpiesznie nazwisko w notesie.

– A o co dokładnie chodzi?

– Pani doktor była u nas wczoraj po południu z dziewczynką cierpiącą na amnezję…

– Tak. – Paul nagle bardzo się zainteresował. – Znam tę sprawę.

– Doktor Tracy pytała, czy słyszeliśmy kiedykolwiek o Millicent Parker.

– Zgadza się. Opowiadała mi o tym. Wywnioskowałem, że to jeszcze jeden ślepy zaułek.

– Wczoraj na to wyglądało – powiedziała Polly – teraz jednak okazało się, że jeden z lekarzy zna to nazwisko. I to sam doktor Maugham.