– Niech pani posłucha. Może zamiast czekać, aż żona do pani zadzwoni, opowie mi pani, do czego doszliście. A ja jej przekażę informację.
– Oczywiście, czemu nie? Widzi pan, doktor Maugham jest założycielem tej przychodni. Kupił tę posiadłość osiemnaście lat temu i osobiście nadzorował renowację ścian zewnętrznych i wnętrza. Ma naturę szperacza, wiec zrozumiałe, że chciał znać dzieje budynku. Dowiedział się, że dom zbudował w 1902 roku Randolph Parker. Parker miał córkę imieniem Millicent.
– W 1902 roku?
– Zgadza się.
– Ciekawe.
– Nie wie pan jeszcze najważniejszego – mówiła Polly typowym dla plotkarki tonem. – W 1905 roku, w wieczór poprzedzający przyjęcie z okazji szesnastych urodzin Millie, pani Parker była w kuchni i ozdabiała wielki tort dla córki. Millie zaczaiła się za jej plecami i czterokrotnie dźgnęła ją w plecy.
Paul bezmyślnie złamał ołówek, którym notował dane relacjonowane przez Polly.
– Dźgnęła własną matkę? – spytał, mając nadzieję, że nie dosłyszał.
– Okropne, prawda?
– Zabiła ją? – spytał odrętwiały.
– Nie. Doktor Maugham mówi, że według doniesień prasowych dziewczynka użyła noża o krótkim ostrzu. Nie wszedł tak głęboko, by spowodować poważne obrażenia. Żaden ważny narząd ani naczynie krwionośne nie zostały uszkodzone. Louise Parker, czyli matka, zdołała chwycić z wieszaka topór do mięsa, próbując nastraszyć dziewczynkę, ale Millie widać całkiem postradała zmysły, bo znów rzuciła się na panią Parker i pani Parker zmuszona była użyć tego topora.
– Jezu.
– Taak. – Polly wyraźnie była usatysfakcjonowana wrażeniem, jakie wywołały jej słowa. – Doktor Maugham twierdzi, że uderzyła toporem w szyję dziewczynki. Niemal odrąbała jej głowę. Czyż to nie straszne? Ale cóż mogła zrobić? Pozwolić, żeby dziecko dalej dźgało ją nożem?
Oszołomiony Paul pomyślał o wczorajszym seansie terapii hipnotycznej, który Carol szczegółowo mu zrelacjonowała. Podobno Jane utrzymywała, że jest Millicent Parker, pisemnie odpowiadała na pytania, twierdząc, że nie może mówić, bo ma odciętą głowę.
– Jest pan tam? – dopytywała się Polly.
– O, hm… przepraszam. Czy to wszystko?
– Wszystko? Jeszcze panu mało?
– Nie – odparł. – Ma pani całkowitą rację. Dosyć. A nawet więcej niż dosyć.
– Nie wiem, czy te informacje w jakikolwiek sposób pomogą pani doktor Tracy.
– Jestem pewien, że tak.
– Chociaż wątpię, czy ta historia może mieć coś wspólnego z dziewczynką, którą przyprowadziła wczoraj ze sobą…
– Też tak uważam – odrzekł Paul.
– …jako że Millicent Parker zmarła przed siedemdziesięciu sześciu laty.
Grace stała przy biurku w swoim gabinecie, szukając w słowniku interesującego jej hasła.
REINKARNACJA rzecz. l. doktryna głosząca, że dusza po śmierci ciała powraca na ziemię w innym ciele lub postaci. 2. powtórne narodziny duszy w nowym ciele. 3. nowe wcielenie jakiejś osoby.
Bzdura? Nonsens? Przesąd? Głupota?
Kiedyś, nie tak dawno, właśnie tych słów by użyła, aby podać własną, suchą definicję reinkarnacji. Ale nie teraz. Już nie.
Zamknęła oczy i bez najmniejszego wysiłku przywołała obraz płonącego domu. Po prostu go widziała; świadoma, obecna, waliła pięściami w drzwi piwnicy. Nie była już Grace Mitowski, była Rachael Adams, ciotką. Laury.
Nie tylko tę dramatyczną scenę z życia Rachael mogła przywołać z tak ostrą wyrazistością. Znała najintymniejsze myśli tej kobiety, jej nadzieje i marzenia, niechęci i obawy; dzieliła jej najgłębiej skrywane sekrety, bo te myśli, nadzieje, marzenia, obawy i sekrety były jej własnością.
Otworzyła oczy i potrzebowała zaledwie chwili, by przestawić się na świat współczesny.
REINKARNACJA
Zamknęła słownik.
Boże, dopomóż – pomyślała. – Czy ja w to wierzę? Czy naprawdę żyłam już przedtem? I Carol już żyła? I dziewczynka, którą nazwano Jane Doe?
Jeśli to prawda, jeśli dano jej szansę – przypominając poprzednie wcielenie, Rachael Adams – ocalenia życia Carol w obecnym wcieleniu, to marnuje cenny czas.
Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić do Tracych, zastanawiając się, jak na Boga, sprawić, aby jej uwierzyli.
Brak sygnału.
Przycisnęła kilka razy widełki.
Nic.
Odłożyła słuchawkę i podążyła wzrokiem za przewodem aż do gniazdka w ścianie. Został przegryziony. Na pół.
Arystofanes.
Przypomniała sobie inne rzeczy, które powiedział jej w ogrodzie Palmer Wainwright: „Są pewne siły, mroczne i potężne, które chcą, aby wydarzenia potoczyły się zgodnie z ich planami. Dążą do tragedii. Chcą znów być świadkiem jej końca, pełnego gwałtu i krwi… Rosną w siłę… dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteś po właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz się strzec kota”.
Uświadomiła sobie, że ciąg paranormalnych zdarzeń był nierozerwalnie związany z kotem od samego początku. Środa w zeszłym tygodniu. Kiedy tego dnia obudziła się nagle z popołudniowej drzemki – wyrwana z koszmarnego snu o Carol – za oknem szalał niewiarygodnie potężny ogień zaporowy błyskawic. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokój i oparła się o parapet, a kiedy stała tam na słabych, artretycznych nogach, na wpół rozbudzona i na wpół śpiąca, miała osobliwe uczucie, że coś potwornego wyszło za nią z koszmaru sennego, coś demonicznego, z uśmieszkiem nienasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uczucie to było tak silne, że bała się odwrócić i spojrzeć za siebie. Jednak odsunęła od siebie tę dziwną myśl jako pozostałość snu. Teraz oczywiście wiedziała, że tylko pozornie udało jej się o niej zapomnieć. Coś dziwnego rzeczywiście było z nią w pokoju – duch, czyjaś obecność; nazwijcie to, jak chcecie. Było tam. A teraz jest w kocie.
Wyszła z gabinetu i przeszła korytarz.
W kuchni znalazła przegryziony przewód drugiego telefonu.
Ani śladu Arystofanesa.
Grace czuła jednak, że czai się gdzieś w pobliżu, może nawet tak blisko, by ją obserwować. Zdawała sobie sprawę z jego obecności albo tego czegoś w nim.
Nasłuchiwała. W domu panowała nienaturalna cisza. Chciała pokonać parę metrów dzielących ją od drzwi wejściowych, przekroczyć je i znaleźć się na dworze, ale obawa przed nagłym, gwałtownym atakiem była silniejsza niż ta pokusa.
Pomyślała o pazurach i zębach kota. To nie był tylko zwykły domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz był także bezlitosną małą maszyną do zabijania; pod cienką warstewką udomowienia kryły się dzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiórki czuły przed nim respekt i lęk. Czy jednak mógł zabić dorosłego człowieka?
Tak – doszła do wniosku zaniepokojona. – Tak, Arystofanes mógłby mnie zabić, jeśli zaatakowałby z zaskoczenia i dobrał się do mojego gardła lub oczu.
Powinna zostać w domu i nie drażnić kota do czasu, aż sama się uzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygrać walkę.
Pozostał jeszcze telefon w sypialni na drugim piętrze. Poszła ostrożnie na górę, chociaż wiedziała, że i to połączenie będzie przerwane.
I miała rację.
Jednak wyprawa nie była bezowocna. Pistolet. Wysunęła szufladę szafki nocnej i wyjęła naładowaną broń. Przeczuwała, że będzie jej potrzebna.
Syk. Szelest.
Za jej plecami.
Zanim zdążyła się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem, już był na niej. Skoczył z podłogi na łóżko, skąd z impetem wylądował na jej plecach, niemal zwalając ją z nóg. Na szczęście nie straciła równowagi. Okręciła się i otrząsnęła, usiłując desperacko zrzucić go z siebie, zanim zrobi jej krzywdę.