Выбрать главу

To była jej bitwa. Tylko jej. Musiała walczyć sama.

Rozważała różne sposoby wyjścia z domu, gdyby udało jej się dotrzeć na parter, ale żaden nie był bezpieczniejszy od pozostałych. Kot mógł czyhać wszędzie. Dosłownie wszędzie. Sypialnia była jedynym azylem. Jeśli zaryzykuje i wyjdzie stąd, zostanie zaatakowana, bez względu na to, którą drogę wybierze. Może przycupnął w jakimś ciemnym zakamarku. Może usadowił się na szczycie regału z książkami, na kredensie lub na komodzie, spięty i gotowy do ataku.

Miała pistolet. Jego bronią była umiejętność skradania się i działania przez zaskoczenie. Jeśli zareaguje o ułamek sekundy wolniej niż on, skoczy jej na twarz, rozdrapie gardło czy wydłubie oczy ostrymi niczym sztylety pazurami.

Dziwne, chociaż zaakceptowała reinkarnację, chociaż bez cienia wątpliwości przyjmowała istnienie jakiejś formy życia po śmierci, nadal jej się bała. Życie wieczne, w które wierzyła, w żadnej mierze nie pomniejszało wartości życia doczesnego. A właściwie teraz, gdy dane jej było dostrzec boską obecność pod widzialną powierzchnią życia, nabrało ono większego znaczenia niż kiedykolwiek przedtem.

Nie chciała jeszcze umierać.

Ale musiała działać, bez względu na to, jakie miała szanse przeżycia. Brak wody, żywności, a przede wszystkim natychmiastowa pomoc dla Carol były wystarczającym powodem, aby najdalej w ciągu kilku minut opuścić sypialnię.

Jeśli Carol zginie tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi, by zmierzyć się z tym przeklętym kotem, myślała Grace, to lepiej dla mnie, żebym umarła.

Odbezpieczyła broń.

Wstała i podeszła do drzwi.

Przez chwilę stała z uchem przyciśniętym do futryny, nasłuchując odgłosów świadczących o obecności Arystofanesa. Panowała cisza.

Trzymając pistolet w prawej dłoni, drugą nacisnęła klamkę. Otwierała drzwi z najwyższą ostrożnością, stopniowo, centymetr po centymetrze, spodziewając się w każdej chwili błyskawicznego ataku. Nie nastąpił.

Z wahaniem wysunęła głowę na korytarz, rozejrzała się w obie strony.

Kota nie było.

Przeszła przez drzwi i stanęła, bojąc się zbyt daleko odejść od sypialni.

Idź! – powiedziała sobie ze złością. – Rusz dupę, Gracie!

Zrobiła krok w stronę szczytu schodów. Potem następny. Starała się stąpać jak najciszej.

Odległość, którą miała do pokonania, zdawała się nie mieć końca.

Spojrzała za siebie.

Ani śladu Arystofanesa.

Jeszcze jeden krok.

To najdłuższy marsz, jaki kiedykolwiek odbyła.

Paul zatrzasnął walizkę, podniósł ją i ruszył w stronę drzwi, gdy wtem przeraźliwy huk zatrząsł domem.

ŁUP!

Spojrzał na sufit.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Chociaż przez pięć minionych dni panował spokój, Paul od czasu do czasu wracał myślami do tajemniczych hałasów, jednak mając inne zmartwienia, nie zastanawiał się nad tym dłużej. Ale teraz…

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Szarpiący nerwy odgłos odbił się echem od szyb i ścian. Wydawał się wibrować, rozsadzając jego głowę i wnętrzności.

ŁUP!

Po wielokrotnym analizowaniu brzmienia dźwięku, Paul nagle zrozumiał: to siekiera. To nie było walenie młotkiem, jak sądził. Nie. Dźwięk był za ostry, a każde uderzenie kończyło się jak gdyby kruchym trzaskiem. To był odgłos rąbania.

ŁUP!

Był już pewien, co wywoływało hałas, natomiast nadal nie potrafił go umiejscowić. Bez względu na to, co waliło, na litość boską, dźwięk nie mógł brać się z powietrza.

Nagle, nie wiadomo czemu, pomyślał o toporze, którym Louise Parker uderzyła w szyję córki maniaczki w 1905 roku. Pomyślał o piorunie w biurze Alfreda O’Briana; o zagadkowym intruzie na trawniku za domem podczas burzy; o scrabble’u (OSTRZE, KREW, ŚMIERĆ, POGRZEG, ZAMORDOWAĆ, CAROL); o dwóch proroczych snach Grace. Nie miał już wątpliwości, choć nie wiedział, skąd wzięła się ta pewność – dźwięk siekiery był ostatnim ogniwem łańcucha, który łączył te osobliwe wydarzenia. Intuicyjnie przeczuwał, że siekiera zagraża życiu Carol. W jaki sposób? Dlaczego? Nie znał odpowiedzi. Ale był pewien.

ŁUP! ŁUP!

Obraz wiszący na ścianie zerwał się z haka i stuknął o podłogę.

Miał uczucie, jakby krew przestała mu krążyć w żyłach.

Musi jak najszybciej dotrzeć do Carol.

Ruszył do drzwi sypialni, a te zatrzasnęły się przed nim. Nikt ich nie dotknął. Nie było przeciągu. Szeroko otwarte drzwi nagle się zamykają, jakby popchnięte czyjąś niewidzialną ręką.

Kątem oka zobaczył, że coś się rusza. Z walącym sercem i ściśniętym gardłem odwrócił się w tę stronę i instynktownie zasłonił walizką.

Jedne z dwojga ciężkich, lustrzanych drzwi szafy powoli się otworzyły. Wpatrywał się w ciemne wnętrze, ale nie dostrzegł nic poza ubraniami i wieszakami. Potem drzwi się zamknęły, a otworzyły drugie. Następnie równocześnie oba skrzydła to otwierały się, to zamykały, tam i z powrotem, bezgłośnie kołysząc się na plastikowych zawiasach.

ŁUP! ŁUP!

Na jednej z szafek nocnych przewróciła się lampa.

Kolejny obraz spadł ze ściany.

ŁUP!

Dwie porcelanowe figurki stojące na toaletce – baletnica i jej partner – zaczęły krążyć wokół siebie, jak gdyby ożyły i dawały występ przed Paulem. Z początku poruszały się powoli, potem szybciej, aż zsunęły się i spadły na podłogę.

Letni domek, zbudowany z drewnianych bali, kulił się w chłodnym cieniu pod drzewami. Miał długą, krytą, przeszkloną werandę od frontu i rozciągał się z niego wspaniały widok na jezioro.

Był to jeden z dziewięćdziesięciu domków letniskowych schowanych w tej malowniczej dolinie wśród gór; każdy z nich na działce o powierzchni akra lub pół. Wszystkie ustawiono na południowym brzegu jeziora i prowadziła do nich wewnętrzna droga żwirowa zakończona bramą.

Carol zaparkowała samochód blisko drzwi frontowych. Wysiadły i stały przez chwilę w milczeniu, słuchając ciszy i oddychając cudownie świeżym powietrzem.

– Przepięknie – odezwała się wreszcie Jane.

– Prawda?

– Tak spokojnie.

– Nie zawsze tak jest. W sezonie panuje tu duży ruch. Ale teraz prawdopodobnie nie ma nikogo oprócz Peg i Vince’a Gervisów.

– Kim oni są? – spytała Jane.

– To dozorcy. Zarząd właścicieli domków płaci im pensję. Mieszkają przez cały rok w ostatniej chatce, za jeziorem. Po sezonie kilka razy dziennie obchodzą teren, strzegąc go przed pożarem, wandalami i dzikimi lokatorami. Mili ludzie.

Na północy mignęła błyskawica. Rozległ się huk pioruna i odbił echem.

– Pośpieszmy się lepiej z wypakowaniem bagażu, zanim spadnie deszcz – powiedziała Carol.

Grace bała się zejść po schodach, licząc się z możliwością ataku. Lęk przed utratą równowagi ograniczał środki samoobrony. Upadek z tej wysokości z pewnością zakończyłby się złamaniem nogi lub biodra i ułatwił kotu zadanie. Schodziła więc ze schodów bokiem, z plecami przyciśniętymi do ściany, rozglądając się na wszystkie strony.

Ale Arystofanesa nigdzie nie było. Grace bez problemu dotarła na parter.

Aby dojść do frontowych drzwi, musiała przejść koło gabinetu i przez korytarzyk prowadzący do salonu. Z każdego z tych pomieszczeń mógł wyskoczyć kot, rzucić się na nią, zanim zdołałaby wycelować i pociągnąć za spust.

Aby dojść do drzwi z tyłu domu, należało minąć salon i kuchnię, co było ryzykowne i niebezpieczne ze znanych już powodów. Którą wybrać drogę?

Podjęcie decyzji ułatwił jej fakt, że kluczyki od samochodu znajdowały się w kuchni.

Stąpała ostrożnie, posuwając się wzdłuż korytarza w stronę kuchni. Po drodze natknęła się na ozdobny stolik, na którym stały dwie wysokie wazy. Podniosła jedną z nich i bokiem skradała się w stronę otwartych drzwi jadalni.