Gdy schodził ze schodów, żyrandol wiszący na łańcuchu u szczytu klatki schodowej zaczął zataczać szerokie kręgi, poruszony czyjąś niewidzialną ręką.
Mijając pierwsze piętro, zauważył leżące na podłodze obrazy, które pospadały ze ścian, i poprzewracane krzesła. Kanapa w salonie kołysała się gwałtownie na swoich czterech zgrabnych nóżkach. W kuchni trząsł się wieszak z wiszącymi na nim naczyniami; garnki, patelnie i chochle uderzały o siebie.
Zanim dotarł do garażu, wiedział już, że nie będzie mu potrzebna walizka z całą zawartością. Początkowo, łudząc się jeszcze, że nie ma powodu do niepokoju, spakował oprócz rewolweru niezbędne rzeczy osobiste. Teraz, po rozmowie z Polly z przychodni Maughama i Crichtona i po zdumiewającym pokazie możliwości poltergeista, wiedział, że sprawy przybrały zły obrót; istniało małe prawdopodobieństwo, że Carol nic nie grozi. Znalazł się w jakimś koszmarze. Co do tego nie miał wątpliwości. Otworzył walizkę i wyjął naładowany rewolwer, a resztę zawartości zostawił.
Kiedy tyłem wyjeżdżał z podjazdu, zobaczył niebieskiego forda Grace Mitowski wyłaniającego się zza rogu. Ścinając kąt, podjechał do krawężnika przed domem, tak silnie się o niego ocierając, że wokół podniósł się niebieskobiały kurz.
Grace wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę pontiaca szybciej niż zwykle. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi od strony pasażera i pochyliła się. Włosy miała w kompletnym nieładzie, twarz białą jak kreda i splamioną krwią.
– Dobry Boże, Grace, co ci się stało?
– Gdzie Carol?
– Pojechała w góry.
– Już?
– Dziś rano.
– Cholera. Kiedy dokładnie?
– Trzy godziny temu.
Oczy Grace były półprzytomne.
– Dziewczynka pojechała z nią?
– Tak.
Zamknęła oczy, a Paul dostrzegł, że z wysiłkiem stara się przemóc i uspokoić.
– Właśnie tam jadę.
Spostrzegł jej zdumienie, gdy zauważyła rewolwer na przednim siedzeniu, wylotem lufy skierowany w stronę deski rozdzielczej.
Przeniosła wzrok z broni na twarz Paula.
– Ty wiesz, co się dzieje? – spytała zaskoczona.
– Niezupełnie – odrzekł, chowając rewolwer do skrytki na rękawiczki. – Wiem na pewno tyle, że Carol ma kłopoty. Cholernie poważne kłopoty.
– Nie tylko o Carol musimy się martwić. O nie obie – powiedziała Grace.
– Obie? Masz na myśli dziewczynkę? Ale myślę, że to właśnie ona zamierza…
– Tak. Zamierza zabić Carol. Ale to ona może zginąć. Tak jak przedtem.
Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
– Jak przedtem? – spytał Paul. – Ja nie… – Spostrzegł zakrzepłą krew na jej ręce. – To powinien obejrzeć lekarz.
– Nie ma czasu.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – dopytywał się. Lęk o Carol powodował rozdrażnienie. – Wiem, że coś dziwnego, ale na Boga, co?
– Ja wiem – powiedziała. – Właściwie wiem o wiele więcej, niżbym chciała.
– Jeśli wiesz cokolwiek, co ma sens, cokolwiek konkretnego, powinniśmy wezwać gliniarzy. Oni zadzwonią do tamtejszego biura szeryfa i spowodują, że szybko zostanie wysłana pomoc, szybciej, niż my tam dotrzemy.
– To, co wiem, dla mnie jest konkretne i logicznie powiązane – odparła Grace – ale nie sądzę, by policja podzielała mój pogląd. Pomyślą, że jestem głupią, sklerotyczną staruszką, którą najlepiej zamknąć w pewnym miłym, bezpiecznym miejscu. Albo po prostu mnie wyśmieją.
Pomyślał o poltergeiście, o waleniu siekierą, rozłupanych drzwiach, poruszających się figurkach, przewróconych krzesłach.
– Taak. Wiem dokładnie, co masz na myśli.
– Musimy sami się z tym uporać. Zbierajmy się. Wszystko opowiem ci po drodze. Gdy pomyślę, co może wydarzyć się w górach, każda zmarnowana minuta nie daje mi spokoju.
Paul wyjechał tyłem na ulicę i skierował się do najbliższego zjazdu na autostradę. Potem nacisnął gaz i samochód pomknął przed siebie jak rakieta.
– Ile czasu trwa zwykle podróż do chatki? – spytała Grace.
– Około dwóch godzin i piętnastu minut.
– Za długo.
– Będziemy szybciej.
Wskazówka szybkościomierza dochodziła do stu dwudziestu kilometrów.
ROZDZIAŁ 12
Przywiozły wiele żywności w kartonowych pudłach i skrzyniach. Przeniosły wszystkie pakunki do szafek i lodówki, zgadzając się, że nie zjedzą lunchu, natomiast pozwolą sobie na godną obżartuchów kolację.
– W porządku – rzekła Carol, wyjmując jakąś kartkę z jednej z szuflad kuchennych, oto co musimy zrobić, aby to miejsce nadawało się do zamieszkania. – Czytała po kolei. – Zdjąć plastikowe pokrowce z mebli; odkurzyć; wyszorować zlew w kuchni; posprzątać łazienkę; położyć pościel i koce na łóżkach.
– I pani nazywa to urlopem? – spytała Jane.
– Czy coś nie tak? Czy według ciebie nie jest to wystarczająco atrakcyjny porządek dnia?
– Przyprawia mnie o dreszcze.
– Cóż, domek nie jest duży. Obie uporamy się z tym w ciągu godziny.
Pracę przerwało im stukanie do drzwi. Był to dozorca, Vince Gervis. Wielki, brzuchaty mężczyzna o potężnych ramionach, olbrzymich bicepsach, dużych dłoniach i sympatycznym uśmiechu.
– Właśnie robię obchód – powiedział. – Zobaczyłem pani samochód. Chciałem się przywitać.
Carol przedstawiła mu Jane jako swoją siostrzenicę (poręczne kłamstewko). Ucięli sobie grzecznościową pogawędkę, a potem Gervis zapytał”
– Pani doktor Tracy, gdzie jest drugi doktor Tracy? Chciałbym i jemu złożyć wyrazy szacunku.
– Och, jeszcze go nie ma. Przyjedzie w niedzielę, kiedy skończy ważną pracę, której nie mógł odłożyć.
Gervis zmarszczył brwi.
– Coś nie tak? – spytała Carol.
– Cóż… planowaliśmy z żoną pojechać do miasta po zakupy, może pójść do kina, zjeść coś w restauracji. Robimy tak w każdy piątek, rozumie pani. Ale teraz… Poza panią i Jane nie ma tu żywej duszy. Może ktoś przyjedzie jutro, jak w każdą sobotę, jeśli pogoda będzie znośna.
– Nie martw się o nas – odparta Carol. – Wszystko będzie dobrze. Ty i Peg możecie jechać do miasta, tak jak planowaliście.
– Cóż… nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, aby dwie panie zostały całkiem same na tym odludziu. O nie, wcale mi się to nie podoba.
– Nikt nas tu nie będzie nachodził, Vince. Brama wjazdowa jest zamknięta i bez karty magnetycznej nikt przez nią nie wejdzie.
– Każdy może wejść bez większego wysiłku.
Carol potrzebowała kilku minut i wielu słów, żeby go przekonać, aż w końcu zdecydował się nie zmieniać planów na piątkowy wieczór.
Niedługo po wyjeździe Vince’a zaczął padać deszcz. Delikatne stukanie milionów kropli uderzających o miliony szeleszczących liści działało na Carol kojąco.
Jane czuła się jednak nieswojo.
– Nie wiem dlaczego – rzekła – ale ten odgłos każe mi myśleć o ogniu… płomieniach pożerających wszystko na swojej drodze i skwierczeniu, skwierczeniu…
Deszcz zmusił Paula dojechania sześćdziesiątką, co i tak było ryzykowne, biorąc pod uwagę warunki panujące na drodze.
Wycieraczki na szybie uderzały jak metronom, a opony obracały się cicho po mokrej tłuczniowej nawierzchni.
Dzień był pochmurny, a stawał się jeszcze bardziej ponury. Miało się wrażenie, że to zmrok, a nie środek dnia. Wiatr zacinał deszczem, tworząc zasłony na zdradliwie mokrej jezdni, a przejeżdżające samochody wzbijały szarobrunatną błotnistą zawiesinę.
Mieli uczucie, jakby pontiac był stateczkiem żeglującym wśród odmętów ogromnego, zimnego morza, jedyną ciepłą, jasną plamką na bezkresnym obszarze.